Melchior Wańkowicz "Dzieje rodziny Korzeniewskich" (fragmenty)

Wyd.Polonia W-wa 1991

"Raz dałem komuś przybyłemu z Rosji spisaną przeze mnie historię tysiąca sześciuset więźniów Polaków, pędzonych przez 5 dni bez jedzenia i wody z więzienia w Starej Wilejce do Borysowa, tak, że ludzie próbowali pić - z czapek, filtrowaną przez chusteczki - własną urynę. W tym czasie z liczby tysiąca sześciuset straże dobiły czterystu, zbyt osłabionych, a rozbestwieni dozorcy, złapawszy jednego, który rzucił się do ucieczki, kazali innym pędzonym, którym nie pozwalano załatwiać naturalnych potrzeb, oddawać kał na trupa.

Znajomy mój odczytał nazwiska skrzętnie zebrane, miejscowości, daty i godziny i oddał z uwagą: - Szablonowa historia.
Hanka Korzeniewska opowiedziała mi też - szablonową historię."


Ojciec odesłał rodzinę do Krakowa, a sam pozostał w Katowicach.(...) Nazajutrz w piątek rozpoczeła się wojna. (...) W niedzielę cały bombardowany Kraków emigruje. (...)

Czekają na jakiejś stacyjce, pełnej takich uciekinierów jak oni. W przeciwnym kierunku - pod front - jadą promienne, szczęśliwe, rozśpiewane eszelony naszego wojska. Na każdej stacji sznury ludności, która ciśnie się z żywnością dla żołnierzy.

Trzy dni jadą do Lwowa. Dużo bomb, dużo trupów - ale coraz to coś z nadziei: bądź to bielutki jak z igły pociąg Czerwonego Krzyża, bądź to rozśpiewany, ukwiecony oddział żołnierzy. Kiedy przybywają do Lwowa - widzą morze ognia. To płoną składy spirytusu. Mieszkają z rodziną w starym klasztorze o grubych murach, który przed trzema wiekami dał schronienie królowi szwedzkiemu. Nieustanne ataki bombowców. Matce się wydaje, że każda nurkująca "stuka" mierzy specjalnie w jej dzieci. Stale siedzą na beczkach z ogórkami w piwnicy. Chwilami beczki są "wniebowzięte".

Tymczasem na górze, nad piwnicą, dzieją się inne sprawy. Tam stoi oddział żołnierzy, którym dowodzi jakiś podchorążak. Dwunastego podeszły pancerne dywizje niemieckie pod Lwów, który nie miał załogi, leżąc daleko na tyłach. Nim napłynęła pomoc, miejscowe szczupłe oddziały dwoiły się i troiły. W oddziale stacjonującym w klasztorze był kapral -- typowy lwowski batiar. Co noc przed świtaniem wyprawiał się z. kilku kolegami i ciężkim karabinem maszynovaym pod Niemców. Wracali zawsze pełni animuszu, opowiadając cuda o "zośce". Tak nazywali swój karabin maszynowy.

Po dziesięciu dniach walk bolszewicy podeszli pod Lwów. Miasto już nie mogło się bronić. Wiadomość o kapitulacji przyszła, kiedy ci z "Zośką" byli na zwykłym wypadzie. Wojna skończyła się dla Lwowa; w rodzinie Korzeniewskich zasiedl ewenement: Ola zaręczyła się z tym dowodzącym podchorążym i wkrótce się pobrali.

Dni pod okupacją rosyjską nieraz gdzie indziej były opisywane. Już wkrótce wiedzieli, że periodyczne branki ludzi to nie przypadek. Po prostu mają ponownie miejsce wtedy, kiedy powracają po nowe ofiary "więźniarki" -wagonv towarowe okratowane, przeznaczone do wwożenia porwanych ludzi.

Dla rodziny Korzeniewskich taka noc przyszła dopiero U~ lipcu yqo roku. Najprzód przyszli n godzinie drugiej w nocy po mieszkającą w ich mieszkaniu rodzinę miedetiskich Gydó w. Ciężko było patrzeć, ja1~ wyprowadzali te bezbronne, bezjęzyczne figurki. Reszcie kazali kłaść się spać. Ale nikt nie spał. Obławy kończyły się dopiero o siódmej rano. Około czwartej nad ranem posłyszeli kroki. Uzbrojeni ludzie kazali im się zabrać w ciągu piętnastu minut. Spieszącymi rękami miotali do rozwartych waliz, co się trafi. Pytali enkawudzistów, czy brać ciepłe rzeczy, czy brać żywność. Odpowiedź była stereotypowa: Wszystko otrzymacie na miejscu.

Kiedy ich wieźli, było jasno. Przechodnie zatrzymywali się i żegnali ich znakiem krzyża. Nie było między nimi ojca, który był w Dublanach, ani Oli, która z poślubionym podchorążakiem mieszkała na Persenkówce. Pisali kartki i rzucali na jezdnię. Wszystkie co do jednej doszły i na Persenkówkę i do Dublan.

Jurek, dwunastoletni Jurek, kiedy ojca nie było i matka znajdowała się w śmiertelnej trwodze - począł szybko przeobrażać się w mężczyznę. Pakował rzeczy, nosił, w wagonie towarowym, w którym już było trzydzieści osiem osób, walczył o miejsce.

Przez szczeliny zamkniętego wagonu widać peron i co na nim się dzieje. Najprzód przybiegła Ola z mężem i z jego rodzicami. Skrzyknęli ich pod wagon. Potem nadbiegł, powiadomiony w Dublanach, ojciec. I ojciec i Ola z mężem chcą dzielić los wywożonych, ale straż nie puszcza. O tym decyduje NKWD w mieście.

Pod wieczór - wszyscy, całą rodziną, znaleźli się w wagonie. Teściowie Oli zdążyli przywieźć dwa męskie ubrania, aby było co sprzedać w Rosji, otrzymali od jakiejś zakonnicy gruby, ciepły, wełniany szal i przynieśli nieco jedzenia. Robione to było w pośpiechu, bo lada chwila przecież pociąg mógł ruszyć. Ale pociąg ruszył dopiero po dwóch dobach oczekiwania, w niedzielę rano.

Przez szpary patrzyli na uciekającą ziemię polską. Kiedy mijali granicę, była noc, ale ktoś rozeznał. Śpiewali:Jeszcze Polska. Po tej demonstracji skurczone w kątach postacie kobiece odmawiały Pod Twoją obronę. Jechali dziesięć dni; mimo lipcowego upału raz na kilka dni otrzymy-wali nieco wody. W ciągu dziesięciu dni cztery razy na stacjach karmiono ich jałową kaszą. Za każdym razem nocą załatwiali potrzeby naturalne do dziury wybitej w podłodze. Najgorzej było z niemowlętami, dla których nie było mleka ani wody. Pieluchy rozpościerano na plecach i tak starano się suszyć.

Dziesiątego dnia wywagonowano trzysta osiemdziesiąt osób na stacji :~tranasiewskij Razjezd Swierdłowskoj Obłasti, Aczyckiego Rejonu.

Rodzina Korzeniewskich wraz z dwustu innymi osobami była wysłana na miejsce pracy do miejscowości odległej o szesnaście kilometrów. Szczęściem był księżyc. Szli, uginając się pod ciężarem wleczonych rzeczy. Teren był mocno górzysty i wszędzie lśniły kałuże. W powietrzu po prostu widniała kasba komarów. Ci, którzy mieli obie ręce zajęte, byli bezbronni. Ale ostatecznie nie było sposobu się obronić. Kiedy wstał świt - pochód widm katorżniczych okazał się pochodem pokrwawionych rozpuchłych masek. Okrutny karnawał.

Zalokowano ich w dwu barakach, nie mających prycz ani podłóg. Wyległy takie masy pluskiew, że było czerwono. Jurek pytał, co to za żuki. Koło dziewiątej nastąpił obchód władz. Szli - zbutwiałe szynele; twarze ziemiste i apatyczne. Zatrzymali się przy baraku:

- Wsiem dowolny?' Antocha, poznanianka gruba i bardzo wymowna, poczęła trajkotać jak karabin maszynowy - że takie coś to ona pierwszy raz w życiu widzi. Apatycznie bawole spojrzenia: - Niczietvo, priivyknietie...2

Straszna beznadziejność ogarnęła wszystkich. Jakby stali przed szarą, wy-soką, posępną i niemą ścianą. Siedemnastoletnia Hanka wraz z pięćdziesięcioletnim ojcem i Antochą -otrzymali pracę przy ziemnych robotach. Tama była spartolona i należało z powrotem z niej wydobywać glinę z głębokości dwudziestu metrów. Glina tak lgnęła do łopaty, że woleli ją nakładać do niewywrotnej wagonetki, którą trzeba było naładowywać przez wierzch. Pracowali w upale, glina schła szybko i wracali do domu w sztywnej skorupie gliny. Ubrań roboczych nie dawano. ' "Potem nas przenieśli na drzewne roboty. Fachowiec drzewny, który był wywieziony wraz nami, obliczał, że w dolinie gnije narąbanego i naspławianego materiału na czterdzieści milionów złotych."

Ola z mężem najpierw pracowali przy drodze, a potem również przy drzewie. Matka i Jurek byli zwolnieni od roboty, ale też nie dostawali pełnej racji. Pełna norma leśna wynosiła osiem i pół rubla dziennie, ale jej wyrobić nie mogli. Gdy-by wyrobili nawet, to by też na wiele się nie przydało, bo i tak książeczka robot-nicza dawała prawo na kupienie maksimum półtora kilograma chleba dziennie na osobę za cenę jednego rubla trzydziestu pięciu kopiejek. Matka i Jurek otrzymywali tylko trzysta gramów. Czytelnikowi z krajów normalnych, gdzie chleb jest dodatkowym pożywieniem - trudno będzie zrozumieć, co to znaczy. Bo poza chlebem nie można było niczego kupić w sklepiku robotniczym. Tylko w socjalistyczne święto pierwszego maja i w rocznicę rewolucji sprzedawano trochę kaszy na osobę.

Ale i to wszystko było teoretyczne. Trust drzewny, do którego ich przyłączono, był zbankrutowany, zadłużony u państwa i wobec tego nie otrzymywał żadnych kredytów, bo wszystko, co dostarczał, szło na pokrycie zadłużenia i spartolonej tamy. Trust więc nie miał pieniędzy na wypłatę robotnikom, ani pozwolenia na ich zwolnienie. Po upałach nastąpiły krótkie roztopy i nie obejrzeli się, jak przyszła sroga zima uralska.

Hanka ścina toporem ogromne wiekowe drzewa. Pracuje nieraz literalnie po ramiona w sypkich, głębokich śniegach. Wieczorami przy rozpalonym ognisku paruje przez pół godziny. Gorączkuje. Ale regulamin zwalnia od roboty tylko, jeżeli temperatura nie jest niższa niż trzydzieści osiem stopni. Pewnego razu Czyście zadowoleni ze wszystkiego? z Głupstwo, przyzwyczaicie się...

12 VI była rocznica naszego ślubu.. Tyle miałam na nią planów! Ale przeżywaliśmy tak straszliwe głodowanie, takie wyczerpanie, że trudno opowiedzieć. Myślałam rano po przebudzeniu, że jednak bardzo się zmieniłam. Nie czułam żalu, że dzień, jak mi się zdawało, tak bardzo uroczysty, nie będzie niczym uświetniony, że nie będę miała po nim żadnych wspomnień. Tymczasem mama, moja niezawodna mama, wyczarowała nam do lasu po dwa kawałki chleba i manierkę kawy z mlekiem. Wieczorem odebrałem całą masę życzeń. Jurek nie umiał sobie nic wyobrazić, co się życzy; życzył tylko, żebyśmy już nigdy więcej nie byli głodni."

2 lipca 1941. Ola cierpi bardzo na newralgię i ma zapalenie nerwu trójdzielnego. Lekarka jej nie zwolniła, tylko dała trzy proszki weronalu... dla zażycia na miejscu pracy, w puszczy, jeśli już nie będzie mogła pokonać bólu. "Przez cały dzień przeleżałem w lesie na wpół przytomna po dwóch proszkach weronalu (nie miałam zresztą pojęcia, że to weronal), częściowo śpiąc, częściowo płacząc, a stale jęcząc. Deszcz lał jak z cebra. Henuś pocieszał mnie, że już idziemy do domu, ale czyż ta perspektywa przebycia pięciu kilometrów po dzikich bezdrożach z tysiącem przeszkód w postaci drzew poprzewracanych, pni, błot i rzeczułek - mogła mi dodać otuchy?"

"Dawniej nie myślałam nigdy, żeby można było godzinami wyobrażać sobie i marzyć o szafie z białą wyprasowaną (podkreślone w tekście - p r z y p. m ó j MW) pachnącą bielizną, o zapasach mydła, o garnuszkach, rondelkach, rynkach, o serwetkach, obrusach!"

Odtąd już przez cały ciąg pamiętnika opowieść jest przeplatana... przepisami kulinarnymi, których zbieranie po wygnańcach stało się istną manią głodującej.

6 lipca 1941. "Noc dzisiejsza była wprost upiorna. Pluskwy gryzły strasznie; pewno się znów wyroiły. Komary zaś tak cięły, zrobiły taki koncert brzęczący, że do świtu nie mogliśmy zmrużyć oka."

7 lipca 1941. Mały mężczyzna stara się brać na siebie część brzemienia. "Zawchoz" 1 dał tyle toporów Oli i jej mężowi do ostrzenia, że nie mogli pójść na kolację.

"Topory nowe są takie okropne, że będziemy je wieki całe ostrzyli. Byliśmy też mocno zważeni, dopiero Jurka kolacja wróciła nam humor. Była pyszna: szpinak z pokrzyw i kasza. Dawno się tak nie najadłam." Kierownik.

11 lipca 1941. Pamiętnik pod tą datą jest wypełniony marzeniami o tym, że podobno trust wypłaci część zaległych poborów, że da jakieś szanse..

14 lipca 1941. Marzenia na wypłacenie zaliczki rozwiały się. Natomiast: "Dziś wprowadzony został dwunastogodzinny dzień pracy. Hanka musi wstawać o piątej, żeby o szóstej wyruszyć na sześćdziesiąty kwartale, wracać zaś będzie o ósmej. Nas z chwilą wyzdrowienia p. Wnęka czeka to samo. Tymczasem w obecnej sytuacji, której nam wszyscy zazdroszczą, noc nasza będzie się składała w najlepszym wypadku tylko z czterech godzin. Ostrzyć topory będzie można najwyżej do dwunastej w nocy, zatem wykańczać bieżącą robotę będziemy musieli od czwartej rano. A teraz zagadka - co to jest? «Nie je, nie pije, a chodzi i żyje?» Zagadka stara jak świat i żadne dziecko nie miało wątpliwości, że istnieje jedna tylko odpowiedź. Ale istnieje druga odpowiedź, na Uralu jedyna (ładnie bym się musiała namęczyć, żebym chciała wytłumaczyć np. Rebece Goldberżance, gdy podrośnie, co to jest zegarek!). Tutejsze dzieci na tę zagadkę odpowiadają jednogłośnie: «Uralczyk!» Obecnie mamy już przed sobą konkretną wizję śmierci głodowej. Nie mogę określić, jak długo będziemy jeszcze chodzili i żyli."

15 lipca 1941. Przykuci do pracy, za którą im nie płacono na skutek zadłużenia trustu u władz centralnych, wygnańcy oczekują tzw. wychodniego dnia, czyli dnia wolnego od roboty, aby szukać żywności.

"Wczoraj, ponieważ był mychodnoj,~ Hanka poszła szukać grzybów, Antosia na pokrzywę, a my z Heniem przez cały dzień łowiliśmy ryby na wędkę. Z tego wszystkiego prawdziwą pociechę mieliśmy tylko z grzybów. Rybki były pyszne, ale żałośnie mało, a szpinak czyli pokrzywa, nagotowana w słonej wodzie bez mąki i masła była wstrętna. Jedliśmy ją ze szczerego głodu. Jesteśmy jak te rybki, które łowiłam. Żyjemy jeszcze, mamy nadzieję, że nam ta odrobina wody wystarczy. A koniec?"

16 lipca 1941. "Stoimy znowu przed perspektywą pójścia do lasu (jakiś czas Ola z mężem miała sobie przydzieloną pracę ostrzenia toporów - p r z y p. m ó j MW). Strach mnie opanowuje! Być wydanym przez I4 godzin na pastwę komarów, much, muszek, bąków, kleszczy i wszelakiego rodzaju robactwa, odbywać codzienny 1o-kilometrowy marsz po wertepach i przymierać głodem! Nie mam już sił, naprawdę nie mam sił! Boże zlituj się nad nami! Jezu usłysz nas!

Jezu wysluchaj nas! Bądź nam milościwy, przepuść nam, Jezu! Bądź nam milościwy, wysluchaj nas, Jezu! Baranku Boży, który gladzisz grzechy świata, zmiluj się nad nami..." - Zmęczona dusza ludzka w ciągu długich godzin kręcenia kamienia, stara się uciekać w świat marzeń, które po powrocie z roboty zapisuje w pamiętniku. Pamiętnika trzyma się wytrwale - nie chce umierać, chce myśleć, chce sycić się chociaż marzeniem. Te jej marzenia robią czasem wrażenie półmaligny. Rozpisuje się, jakie będzie miała suknie, serwety do kawy, jak będzie robić bardzo ciepłe rękawice dla pracujących na mrozie, jak siedząc w wygodnych fotelach będą robić z mężem zabawki na choinkę dla ich dziecka. Te marzenia są podane z najdrobniejszymi detalami. Ko siczą się jednak zawsze tak, że wdziera się nagle świadomość:

"Źle jednak, jeżeli w czasie takich marzeń spojrzę na Henia, mojego drogiego wychudłego biedaka, z podkrążonymi oczami i zatroskanym spojrzeniem. Wiem, że jest głodny, stale głodny i wiem też, że równocześnie w domu wymizerowana do ostateczności mama zachodzi w głowę, skąd by nam wydostać kawałek chleba. Wtedy lodowata obręcz ściska mi serce i... tracę wiarę."

18 lipca 1941. "Wczoraj po południu, kręcąc kamień w piłoprawce, zdałam sobie jasno sprawę z tego, że zbliża się nasz koniec. Jesteśmy wymę-czeni bezgranicznie i nie do opisania głodni! Pracowaliśmy do jedenastej tv nocy i do jedenastej płakałam z rozpaczy naci mamą, która leży chora i mę-czy się nieludzko, wiedząc, że do jutra nie zdobędziemy już ani kopiejki na chleb, i że franka pójdzie na cały dzień do lasu bez jedzenia, a i dla nas nie ma lepszych widoków. Modliłam się żarliwie o jakiś cud, a równocześnie w skołatanej głowie szukałam możliwości zdobycia chociażby jednego rubla. Henuś pracował z zaciśniętymi zębami. Kilka razy, gdy się spotkały nasze spojrzenia, mówił cicho, ale z taką skargą bolesną, że nie zapomnę tego do końca życia: «Babuś, ja już nie mogę!!» Byłam taka udręczona, taka umęczona... Ponieważ nie mogłam się wypłakać dobrze ze względu na piłoprawów (przyp. MW' --robotników-niewolników przy ostrzeniu toporów), przez cały czas okropny skurcz ściskał mnie za gardło. Równocześnie chwilami zdawało mi się, że lada moment stracę przytomność: przedmioty troiły mi się przed oczami, zdawało mi się, że krew to odpływa mi od mózgu, to znowu gwałtownie uderza i to specjalnie do uszu. I Bóg sprawił cud. Wieczorem Piedienow- wziął od Dudakowa 5oo rubli i dawał awanse (przyp. M.W. - awanse na dawno zaległą wypłatę). Dostaliśmy na siedem osób 11 rubli. Dzisiaj na śniadanie poszło 9 rb.

"Jestem taka chora, taka chora... W nocy miałam silną gorączkę, nerki bolą mnie nieustannie, męczą mnie ciągłe dreszcze. Co godzinę przynajmniej muszę chodzić na dwór, tak jak zresztą wszyscy. Wszyscy jesteśmy też poprzeziębiani w niemożliwy sposób.

Cała grupa postanowiła starać się o zmianę obranego miejsca zamieszkania. Dowiedzieliśmy się, że w Pierwouralsku jest tylko przemysł wojenny z 11 godzinnym dniem pracy. Podobno o wyżywienie tam bardzo trudno - kartofle 3 5 rubli pud" (16 kilo; według więc tej miary "astronomiczny" kapitał sześcioosobowej rodziny Korzeniewskich równałby się tonie kartofli - produktu w Rosji stosunkowo najtańszego. Jak zobaczymy dalej, cena kartofli w istocie była wyższa - po 54 ruble; p r z y p. MW).

26 września 1941. Oczekiwanie na pociąg się przeciąga. Pod wpływem wieści o trudnościach aprowizacyjnych, wszyscy chcą jechać dalej, na południe. Nikt dobrze nie wie, czy na tym południu nie będzie jeszcze gorzej, ale nędzarzy przeraża zbliżająca się zima. Mąż Oli wyrusza w szerokim promieniu, aby sprzedać futerko Jurka, bluzkę Antosi i wielki czarny szal; chce zdobyć pieniądze na bilet kolejowy na południe. Ten wielki czarny szal, który te-ściowa Oli, kiedy siedzieli zamknięci w wagonie na peronie lwowskim, ku-piła w ostatniej chwili od zakonnicy - ten wielki szal ma poczesne miejsce w pamiętnikach. Wiem na pamięć, jak był wielki i gruby, i ciepły i puszysty, i jak się ogromnie podobał gospodyniom sowieckim, bo był czarny i że za taki szal powinno by się na stosunki sowieckie żądać dwa i pół tysiąca rubli; oni już go gotowi byli oddać za dwieście pięćdziesiąt, ale nie mogli go zbyć. We wszystkich ważniejszych momentach życiowych od czasu zwolnienia z przymusowych robót, kiedy cokolwiek się dzieje - zbiórka informacyjna, przyjazd sowieckiego dygnitarza, wypłacanie awansów, nagły wyjazd na przy-stanek kolejowy - męża Oli nie ma. Pamiętnikarka z całym poczuciem ważno-ści jego nieobecności komunikuje: "Henusia właśnie nie było, bo poszedł sprzedawać szal".

W bezczynnym tygodniowym oczekiwaniu na pociąg, uskarża się pamiętni-karka na konieczność ciągłego obcowania ze zbitym i nieszczęsnym stadem ludzkim. I jak przedtem przez pamiętnik przewijały się przepisy kulinarne, tak nagle teraz - widzę starannie wypracowany plan własnej willi sześciopokojowej. Co najgorsza - nawet z takimi wymysłami jak oszklony balkon, w którym by hodowały się rośliny, jak - kominek!

Ma jednak rację władza sowiecka, że niezmiernie ciężko jest pierekomat' (przekuć - termin powszechnie używany w załganej deklaracji o przerobieniu więźnia na nowe życie. Uwaga: sam zbytnio ulegam wrażeniu, czytając te pamiętniki, do tego stopnia, że poczynam się posługiwać niewłaściwą terminologią; rodzina Korzeniewskich to nie byli więźniowie, nie mieli żadnego wyroku ani nawet zsyłki administracyjnej tak powszechnej w Rosji. To byli - "wolnoosiedleńcy").

27 września 1941. "Od wczoraj wieczorem stoimy na głowie. Zawiadomio-no nas o jedenastej w nocy, że na rano będzie wagon jeden na 60 osób. Henka nie ma - poszedł sprzedawać szal. Ci co wrócili z Krasnoufimska, mówią, że namierzał zostać na jutro, bo jutro jest mychodnój dień w Krasnoufimsku i dopiero Iydiie prawdziwy targ. 1W isiaj odmówiono nam chleba."

28 września 1941. "Jesteśmy zarośnięci brudem. Stoimy już 24 godziny na stacji - nie mamy pojęcia, kiedy nas przyczepią do jakiego pociągu. Ale przez to się Henuś znalazł. Szala nie sprzedał. Przywiózł okropne wiado-mości. Wszyscy nieszczęśliwi «wolni» Polacy czekają tygodniami po stacjach kolejowych. Koszenbergowie postanowili zrezygnować z podróży i zostać na miejscu."

1 października 1941. Chrompikl koło Pierwouralska. "Jechaliśmy owe 80 kilometrów trzy doby. Odstawiano nas na skrzyżowaniach na całe godziny. Pozwolono nam kupić po 4o deka chleba na osobę. W Pierwouralsku można zdobyć pracę w lesie. Ale pud kartofli kosztuje 54 ruble. W całym Pierwouralsku obecnie można zdobyć tylko dwa artykuły, po które ustawiają się w kolosalne ogonki ludzie zaraz po przyjściu z pracy, aby na rano po otwarciu sklepu móc mieć nadzieję co dostać. Jeden ogonek jest po mięso końskie, drugi - po miód. Konina po 1o rubli za kilogram, miód po 30 rubli, ale miodu już podobno nie ma.