Józef Paczyński, więzień nr 121: Byłem fryzjerem Hössa

(obszerne fragmenty artykułu: http://krakow.gazeta.pl/krakow/51,42699,7507576.html)

-Wywieziony do obozu 14 czerwca 1940 roku z Tarnowa-
Opowiada: "- Pociąg zatrzymał się na bocznicy przed dwupiętrowym budynkiem ogrodzonym drutem kolczastym. Był to przedwojenny magazyn monopolu tytoniowego, gdzie obecnie mieści się wyższa szkoła w Oświęcimiu. Na narożnikach stały budki wartownicze z uzbrojonymi esesmanami. "Alles raus, alles raus!"- krzyczeli, opróżniając wagony. Bili kolbami od karabinów, kopali i popychali, żebyśmy szybciej wychodzili. Żołnierzom pomagali jacyś ludzie w cywilu z kijami w rękach. Dobrze zbudowani, wyglądali na marynarzy. Później okazało się, że to było 30 niemieckich kryminalistów, których pierwszy komendant obozu Rudolf Höss sprowadził z Sachsenhausen. Kiedy ustawili nas w szeregu, na taboret wszedł oficer SS - lagerführer Karl Fritsch. Powiedział: "Nie zdajecie sobie sprawy, gdzie jesteście. Tu nie jest sanatorium, lecz niemiecki obóz koncentracyjny. Tu się żyje najdłużej trzy miesiące, a jeśli są między wami Żydzi albo księża, mogą żyć sześć tygodni. Wyjście stąd jest tylko przez komin krematoryjny".

Nie wytatuowali Panu od razu numeru na ręce?

"-
Nie. Tatuaże wprowadzono w lutym 1943 roku. Niemcy dowiedzieli się, że niektórzy więźniowie z ciężkimi przewinieniami podszywają się pod zmarłych, aby uniknąć kary czy ułatwić sobie ucieczkę. Postanowili to ukrócić. Pamiętam, jak przyszedł do mnie więzień, żeby wytatuować numer. Zapytał, jaki ma zrobić, a ja mu, że 121. "A dalej?"- dopytywał się. Nie mógł uwierzyć, że z tak niskim numerem jeszcze żyję.

Jak został Pan osobistym fryzjerem Hössa, skoro oficerów strzygli wyłącznie Niemcy?

-
Pracowałem sumiennie, esesmani to chyba doceniali, niektórzy mnie nawet lubili. Pewnego razu wykryto, że Böhm kradnie towar dla niemieckich prostytutek osadzonych w obozie. Nowy kapo, który go zastąpił, miał dalej strzyc Hössa, ale zrobił to tylko raz i ponownie komendant się nie zjawił. Zamiast Hössa przyszedł podoficer z kompani wartowniczej i polecił przysłać "kleine Pole" do komendanta. "Kleine Pole" (mały Polak) to byłem ja. Ręce i nogi mi się zatrzęsły. Spakowano mi maszynkę, naostrzono brzytwy, po czym zaprowadzono do willi Hössa. W drzwiach czekała już jego żona. Odprawiła podoficera i skierowała mnie na I piętro do łazienki. Wkrótce zjawił się komendant. Stanąłem na baczność, powiedział tylko "kein wort!" (ani słowa) i usiadł na fotelu. Bałem się strasznie. Na szczęście widziałem wcześniej, jak Arno strzygł Hössa. Najpierw podgoliłem włosy nad uszami, potem resztę wyrównałem maszynką. Podziękowałem i wyszedłem. Odtąd niemal co tydzień przychodził po mnie podoficer.

Długo Pan go strzygł?

-
Prawie do końca 1944 roku.

Nawet, kiedy Höss przestał kierować obozem w Auschwitz?

-
W październiku 1943 roku przenieśli go do Berlina, ale rodzinę zostawił w Auschwitz. Tutaj było jej dobrze i bezpiecznie, miała pełną obsługę, alianci nie bombardowali obozu. Höss często przyjeżdżał w odwiedziny. Nie tylko zajmował się krewnymi. Jako prawa ręka Eichmanna doradzał przy masowym gazowaniu ludzi. Był w tym fachowcem. To on przecież zbudował komory gazowe i całe Birkenau.

Jakie robił na Panu wrażenie?

-
Gdybym nie widział, co dzieje się w obozie, to w życiu nie posądziłbym go o żadne zbrodnie. Kulturalny, spokojny, wzorowy mąż i ojciec. Miał wielki posłuch u ludzi, bez zmrużenia oka wykonywali jego polecenia. Nigdy nikogo osobiście nie uderzył.

Trzymał Pan naostrzoną brzytwę nad szyją Hössa. Wystarczyło jedno cięcie, żeby poderżnąć gardło zbrodniarzowi. Nie myślał Pan o tym?

-
Podczas spotkań z młodzieżą często mnie o to pytają. Mogłem tak zrobić bez problemu. Ale wiedziałem, że potem nie tylko ja, ale cała moja rodzina i pół obozu zapłaciłoby życiem. Skórka nie warta była wyprawki.

W tym czasie mordowano już masowo Żydów?

-
Jeszcze nie. Na Zachodzie mają złe pojęcie o Auschwitz. Nic tylko mówi się "holocaust, holocaust, holocaust". Tymczasem najpierw osadzano tutaj polską młodzież i inteligencję. To Polacy poszli na pierwszy ogień. Pierwszych nie-Polaków, nie licząc oczywiście niemieckich kryminalistów, przywieziono dopiero latem 1941 roku. Byli to czescy komuniści, niedługo po nich pojawiły się tysiące jeńców radzieckich. Pamiętam, jak w drugiej połowie września późnym wieczorem przez obóz przeszło 600 radzieckich dostojników - komisarzy, oficerów. Patrzyliśmy z góry naszego budynku, jak szli pod lufami strażników. Razem z 250 Polakami z więziennego szpitala zostali wprowadzeni na blok 11. Tam po raz pierwszy wszystkich zagazowano cyklonem B. Wieść od razu rozeszła się po obozie. Mój kolega - Romek Łobodziński z Krakowa - był kapo w krematorium w Auschwitz. Tam palili ciała. W całym obozie czuć było okropny smród. Gorzej śmierdziało tylko, kiedy zaczęli masowo gazować i palić ludzi w Brzezince.

W Birkenau ginęli głównie Żydzi. Wiedzieliście w Auschwitz, co dzieje się w sąsiednim obozie?

-
Oczywiście. Każdy wiedział, co tam się dzieje. Przecież Birkenau wybudowali więźniowie Polacy. Z wysiedlonej wioski Brzezinki zostawiono dwa porządne domki i zaadaptowano na komory gazowe. Jedyne wówczas krematorium w Auschwitz było za małe, żeby spalić zwłoki masowo mordowanych ludzi. Najpierw kazano więc więźniom kopać doły, w których grzebali ciała. Po jakimś czasie jednak ziemia zaczęła się ruszać, gnić. Nakazano wtedy wszystko odkopać i spalić na stosach. Ludzie brali zwłoki na ręce i rzucali do ognia. Makabra, smród nie do wytrzymania. Ponieważ przyjeżdżało coraz więcej transportów Żydów z całej Europy, Niemcy na gwałt zaczęli budować nowe krematoria z komorami gazowymi w Brzezince. Pamiętam, jak mój kolega Mietek Morawa, który pracowała w krematorium, opowiadał po robocie: "Józiu, jak palimy kobiety, to z komina ogień bucha. Nie wiem, dlaczego".

Osobiście widział Pan jak mordowano Żydów?

"-
Tylko raz. Któregoś dnia po południu na przełomie 1943/44 roku esesmani przyprowadzili kilkuset Żydów do Auschwitz. Byłem akurat w zakładzie fryzjerskim. Wyszedłem na strych, podniosłem dachówkę i jak na dłoni widziałem, co się dzieje na podwórzu przed krematorium. Nikt nie krzyczał, kazano tylko rozebrać się i poukładać rzeczy. Kiedy wszyscy więźniowie byli nadzy, zostali wprowadzeni do środka, niby do kąpieli. Wtedy drzwi się zatrzasnęły, a na dach krematorium wskoczył esesman. Znałem go. To był Ślązak Teuer, nieraz przychodził się ostrzyc. Odsunął zasuwę, wsypał do środka jakiś proszek. Chwilę później rozległ się straszny krzyk. Myślałem, że rozsadzi te grube mury. Niemcy próbowali go zagłuszyć, odpalili nawet dwa motory na zewnątrz i kazali komuś jeździć w kółko autem, ale na próżno.

Słyszał Pan, co wołali mordowani ludzie?

"-
Nie, to był jeden wielki huk, hałas. Nie dało się żadnego słowa odróżnić. Dopiero po chwili zaczęło cichnąć. Drzwi otwarto po 15-20 minutach, gdy w środku zapadła całkowita cisza. Najpierw weszli więźniowie. Świecąc latarkami otwierali usta i szukali złotych zębów. Inni ścinali włosy, potem palili ciała. Rzeczy zamordowanych osób sortowało na "Kanada komando". Tam było wszystko. Wódka, śledzie, czekolada, brylanty, złoto, waluta. Najwięcej mieli przy sobie Żydzi holenderscy. Dolary zaszyte w kołnierzach, kosztowności schowane w obcasach, czego tam nie było w ich ubraniach. Na "Kanadzie" wszyscy kradli na potęgę, a najwięcej esesmani. Raz to nawet przyjechała specjalna komisja z Berlina, aby wyjaśnić kradzieże strażników, ale niewiele ustaliła. Niektórzy więźniowie wymieniali potem zdobycze na żywność z miejscową ludnością.

W styczniu 1945 r. ruszyła ofensywa armii radzieckiej, która wyzwoliła obóz. Wiedzieliście, że wolność tuż-tuż?

"-
Starzy więźniowie, jak ja, doskonale orientowali się, co dzieje się na froncie. W zakładzie fryzjerskim prawie cały czas chodziło radio. Poza tym więźniowie, którzy na warsztatach elektrycznych naprawiali radioodbiorniki esesmanów, słuchali angielskich stacji. Wieczorem świeże informacje krążyły po obozie. W połowie stycznia dobiegał już z daleka huk armat, latały samoloty, ale u nas niewiele się działo. Prawie do samego końca mordowano ludzi i wywożono do obozów w Niemczech. Najpierw pakowano więźniów do pociągów, a potem esesmani gonili wszystkich pieszo. Myślałem, że uda mi się zostać, ale sprawdzano każdy kąt. Wyszedłem w ostatnim transporcie w nocy z 18 na 19 stycznia. Nasza kolumna maszerowała na Brzeszcze, Pszczynę, Wodzisław Śląski. To był prawdziwy marsz śmierci. Szliśmy kilka dni. Śnieg, mróz trzaskający, na szczęście miałem na sobie pożydowską kurtkę i mocne buty. Pochód zamykało kilku esesmanów. Ani na chwilę nie chowali pistoletów do kabury. Kto przystawał, siadał zmęczony, ten na naszych oczach dostawał kulę w głowę. Śnieg z jednej i drugiej strony drogi był czerwony od krwi. Jedynym pożywieniem był roztopiony śnieg. Na koniec jeszcze kilku więźniów rozstrzelano.

Józef Paczyński

Urodził się 29 stycznia 1920 r. w Łękawicy pod Wadowicami. Walczył w kampanii wrześniowej. W 1940 r. próbował przedostać się do armii polskiej we Francji. Wpadł na Słowacji, skąd został przekazany władzom niemieckim w okupowanej Polsce. Do Auschwitz przyjechał w pierwszym transporcie 728 więźniów. Pracował w komandzie fryzjerskim. Był świadkiem pierwszego zagazowania więźniów. W styczniu 1945 r. został ewakuowany do obozu w Mauthausen, a następnie do obozowej filii w Melku. Wyzwolenia przez armię amerykańską doczekał w maju 1945 r. w podobozie w Ebensee, gdzie był zatrudniony w sztolni i przy odgruzowywaniu domów. Po powrocie do kraju skończył studia, pracował w oświacie (kierował m.in. szkołą w Brzesku). Od lat współpracuje z niemiecką Fundacją im. Maksymiliana Kolbe, opowiadając młodym ludziom o obozowych przeżyciach. W 2001 r. otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Odrodzenia Polski.