![]() |
Godziny próbMarcin Orliński(„Twórczość” nr 6/2013)
Interesująca wydaje się już kompozycja tomu, a jeśli wierzyć samemu poecie, także metoda twórcza. W wywiadzie, którego udzielił niedawno „Gazecie Wyborczej”, czytamy: „Nie pisałem wierszy. Po raz pierwszy dopadło mnie nie tyle błogosławieństwo, co przekleństwo komputera. Założyłem sobie dokumencik i spisywałem linijki. W komputerze karteczka nigdy się nie kończy, można pisać i pisać, po prostu w nieskończoność. Zrobienie z tego po dziesięciu latach osobnych części to było nie lada wyzwanie. Zastanawiałem się nawet, czy nie zostawić tego w formie niekontrolowanego wylewu, ale uznałem, że dla czytelnika taka forma byłaby po prostu nieznośna.” W efekcie powstało pięćdziesiąt osobnych tekstów poetyckich, które zostały podzielone na pięć równych części. Tematy, które podejmuje Baran, przenikają się i tylko drugi rozdział składa się w całości z utworów erotycznych. Pojawiają się migawki miejskie: chwila w barze, martwy kot na ulicy, krótka rozmowa z synem… Trudno nie odnieść wrażenia, że rzeczywistość opisywana jest tu raczej zdawkowo. Brakuje zwartej narracji, a język rwie się w różne strony. Raz próbuje się odnaleźć w słownikach pop-kultury, innym razem w dyskursie naukowym. Nie ma właściwie rejestru, do którego Baran by nie sięgał. Polityka, rock czy reklama to dziedziny, z jakich poeta korzysta w sposób swobodny, a czasem również niekontrolowany. Ale być może o to właśnie chodzi. Autor tomu niemal całkowita utrata płynności rezygnuje z płynności na rzecz chwilowej impresji. Zamiast eseju – notatka spisana na kolanie. Zamiast dziennika – luźny zapis przypadkowych myśli. Wiersz Barana jest więc jak screenshot z życia codziennego, który nie zostaje poddany retuszowi i dlatego dominuje w nim informacyjny nadmiar. Aby zrozumieć strategię, na jaką zdecydował się Baran, warto sięgnąć do jego wcześniejszych utworów. Znaczący wydaje się nie tylko tytuł debiutanckiego tomu Pomieszanie (1990), ale także jego zawartość. Mieszają się w nim języki, mieszają perspektywy. Autor dokonuje przewartościowania narracji i mitów, co świetnie ilustrują wiersze nawiązujące do tematyki biblijnej. Ten mocny początek poetyckiej kariery był zresztą podobny do punktu wyjścia całego pokolenia. Z jednej strony już od lat 80. język tracił moc przechowywania sensu na rzecz nieoznaczoności i gier intertekstualnych, z drugiej zaś do głosu dochodziły słowniki społeczno-środowiskowe. Ale nie tylko. Cała strategia, by tak rzec, zrywu zdominowała przecież ówczesne życie literackie i to w podwójnym sensie. Wspólnej rebelii, mimo różnic światopoglądowych, towarzyszył szereg zerwań: z historią, z wielkimi tematami literackimi czy z określoną tradycją estetyczną. W tomie niemal całkowita utrata płynności Marcin Baran powtarza niektóre wcześniejsze gesty poetyckie. W wierszu Freudopolly pisze: I pamiętaj, że twarde reguły, Poeta występuje więc niejako przeciw Rozumowi, ale właśnie Rozumowi pisanemu wielką literą, a więc – przeciw idei Rozumu, a być może także przeciw idei Oświecenia. Nie jest więc chyba Baran propagatorem prostego irracjonalizmu. Nie nawołuje do intelektualnej anarchii. Zależy mu raczej na krytycznym podejściu do rzeczywistości, a więc używaniu języka z należytym dystansem i ironią. Jak napisze w tym samym utworze: „A ty się przejmujesz, bo to dość potworne:/ ogląda, jak byle jakie słowa i gesty uwodzą/ bezbronnych umysłowo”. Rozpad świata nie jest zresztą doświadczeniem wyłącznie negatywnym. Kolejnym zrywom towarzyszy bowiem także akt twórczy. Baran zlepia skrawki i tworzy ze śmieci, czego dowodem mogą być choćby pojawiające się od czasu do czasu neologizmy, np. „pokłos”, „tymczas”, „żałostkowość”, „freudopolly”, „najzupełniusieńko”, „nicwidz”. Czytelnik znajdzie tu zarówno echa modernistycznego kryzysu reprezentacji, jak i czysto postmodernistyczne kolaże obrazów i słów. Owszem, nawiązywanie do sezonowych mód czy rezygnowanie z uświęconych wartości na rzecz chwilowych i atrakcyjnych błyskotek popkultury bywa niebezpieczne. W końcu może się zdarzyć, że za kilka czy kilkadziesiąt lat nikt nie będzie pamiętał dzisiejszej nowomowy marketingowej, np. słowa „target”. Z drugiej strony o to właśnie chodzi, by podzielić się dzisiejszym doświadczeniem, udostępnić czytelnikowi fragmenty otaczającego świata, a wreszcie – zademonstrować własną niepewność co do jego kształtu. Bo przecież szum aksjologiczny, którego Zachód doświadcza co najmniej od kilkudziesięciu lat, na tym między innymi polega, że ze zbioru dostępnych wartości nie sposób wydobyć tych najważniejszych. Albo inaczej: w ponowoczesnym świecie hierarchie nie istnieją, dlatego człowiek zdany jest tylko na siebie i „nic nie jest postanowione/ raz na zawsze – poza nudą, pragnieniem/ i obrzydzeniem” (Przepis na styl życia). Z tematów podjętych przez Marcina Barana moją uwagę najbardziej zwróciły wątki reklamowe i religijne. Okazuje się, że marketingowa nowomowa jest pewnym wariantem języka teologii, a wiarę w produkt można porównać do wiary w zaświaty: „Pod hasłem ‘Jezus to dobra marka’ rusza promocja serii masowych błogosławieństw.” (Vox populi. Vox Dei). Owszem, temat nie jest nowy, ale wydaje się godny uwagi, jeśli wziąć pod uwagę, że coraz większa liczba poetów i prozaików próbuje się zmierzyć z rolą dyskursu religijnego w sekularyzującym się społeczeństwie. W podobnym czasie, co niemal całkowita utrata płynności, ukazała się na przykład powieść Krzysztofa Vargi Trociny. I choć daleki jestem od zestawiania dzieł należących do innych, mimo wszystko, rodzajów literackich, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że obaj autorzy próbują zadać w gruncie rzeczy podobne pytania. Jakie są różnice i podobieństwa między sprzedażą usług materialnych i duchowych? Czy kościół katolicki zdaje sobie sprawę, że język, którym się posługuje, rządzi się podobnymi prawami co język marketingu? Czy wreszcie poza określoną retoryką istnieje rzeczywisty przedmiot odniesienia? Varga nie brnie w metafizykę. Wystarcza mu bowiem obnażanie hipokryzji społeczeństwa konsumpcyjnego: „Zastanawiam się tylko, czy biznes jasnogórski słabiej się kręci, od kiedy zbudowano Licheń, to monstrum wyglądające jak desant z kosmosu, sanktuarium zrzucone przez obcą cywilizację i obcej cywilizacji służące. Czy dzięki zbudowaniu Lichenia zdywersyfikowano sprzedaż odpustów i dostarczanie discopolowego zbawienia, czy licheński kombinat pielgrzymkowo-rozrywkowy obalił monopol częstochowski, czy catering w domach pielgrzyma w Licheniu jest lepszy niż ten w Częstochowie?”. Baran nie jest tak radykalny. Słowa krytyki równoważy na przykład w następujący sposób: „Ale brak gromów ciskanych w bluźnierców nie dowodzi nieistnienia sankcji” (Vox populi. Vox Dei). Podejrzane koneksje religii i reklamy można zresztą rozpatrywać szerzej. Według Martina Lindstroma, znanego specjalisty w dziedzinie marketingu, historyczny, społeczny i kulturowy sukces kościoła katolickiego polegał m.in. na umiejętności dotarcia do potencjalnych wyznawców, czyli do targetu. W książce Zakupologia Lindstrom zwraca uwagę, że reklama i religia czerpią siłę z podobnych mechanizmów: przedstawienie własnej wizji świata, wykorzystanie ludzkiej potrzeby przynależności, zdefiniowanie wrogów, stworzenie określonej symboliki, zbudowanie majestatu czy utrzymanie atmosfery tajemnicy. „Rytuał, przesąd, religia – możemy nie zdawać sobie z tego sprawy, ale wpływają one na to, o czym myślimy, gdy kupujemy. Nasze badania pokazały, że produkty odnoszące największe sukcesy mają najwięcej wspólnego z religią.” Co z tego wynika dla literatury? Pisarz na różne sposoby próbuje przekonać czytelnika do swojej wizji rzeczywistości. Pragnie go pozyskać i uwieść. Czy ja jako czytelnik jestem przekonany do świata, który próbuje mi sprzedać Baran? Czy potrafię mu uwierzyć? Częściowo tak. Przemawiają do mnie bowiem te fragmenty, w których poeta rezygnuje z eksperymentów i dzieli się swoimi przemyśleniami i przeżyciami. Wyczuwam w nich jego własny głos, zmieniony wprawdzie przez głosy, którym sam nieopatrznie zawierzył, ale skrywający jakąś tajemnicę. Taka sytuacja ma miejsce choćby w przypadku ostatniego w tomie utworu Dostrzegalnia: Nie, nie o tę sutą wiosnę |