Aconcagua 1997. Opis wyprawy.

Spis treści:
65kb opisu + 71.3kb dla plików graficznych. Czas ładowania (14.4 kb/s) wynosi około 88 sekund.
Przy mapie i zdjęciach podane są (osobno) wielkości plików.
Ostatnia zmiana:


   Termin wyprawy: 1997-02-04..1997-03-25 .

   Cele wyprawy:
  1. Szczyt Aconcagua (6,969 m npm.),
  2. Wodospady Iguacu.
   Uczestnicy wyprawy:
Joanna Mroczkiewicz-Sitarz
Mgr inż. automatyk. Informatyk w PZU Życie S.A. e-mail: (Joasia).
Jerzy Sitarz
Mgr inż. elektryk-automatyk. Analityk systemów w CSBI S.A. e-mail: (Jurek, często w pierwszej osobie).
Henryk Graf
Emeryt. (Heniek).
   Doświadczenia wyprawowe:

 Jesteśmy członkami klubu Turystyki Wysokogórskiej Glob w Katowicach.

 Joasia i Heniek są przewodnikami beskidzkimi. Joasia jest również członkiem Studenckiego Koła Przewodników Górskich "Harnasie".

 Joanna była na 2 wyprawach w Afganistanie (jeszcze przed inwazją).

 Byliśmy kilkakrotnie na trekach w Himalajach (dookoła Annapurny, Base Camp Mount Everestu, Ladak), na Kamczatce (próba pierwszego polskiego wejścia na Kluczewską Sopkę). Wyprawy w Kaukaz i Alpy

   Opis wyprawy:

 (Joasia napisała ciekawie wspomnienia z tej wyprawy w Mammuthus Mountanus: Część1, Część2)

(Flaga Polski)  Zacznijmy opowieść o naszej wyprawie do Ameryki Południowej od lotniska Okęcie w Warszawie.

 Przyjechaliśmy tam wczesnym popołudniem 4 lutego 1997 roku, we wtorek. Pierwszym zadaniem było przygotowanie się do odprawy. Rzecz w tym, że każdy z nas miał po dwa plecaki i coś podręcznego - w sumie po około 40 kg . Cóż było robić. Na mnie znalazły się 3 kurtki (z polaru, gorateksu i puchowa), a w kieszeniach konserwy i inne ciężkie przedmioty. Do odprawy podchodziliśmy pojedynczo zanosząc regulaminowe, 20-kilogramowe plecaki. Natomiast przy przejściach, gdzie musieliśmy mieć nasz bagaż osobisty kilka razy odpowiadaliśmy na pytanie "No to gdzie będziecie się wspinać?" .

(Flaga Zjednoczonego Królestwa)  Lądowanie w Londynie i przesiadka do innego samolotu nas nie zaskoczyły.

(Flaga Brazylii)  Natomiast wcześniej nie wiedzieliśmy, że będzie międzylądowanie w Sao Paolo. Tu już warunki były tropikalne: 27 stopni Celsjusza. Należało szybko zapominać o mrozach w kraju. Zaskoczyła nas również bardzo obsługa na tej linii (Londyn - Sao Paolo - Santiago). W składzie osobowym była stewardesa, która znała język polski.

(Flaga Chile)  Po wylądowaniu w Santiago na lotnisku (środa, 5 lutego) spotkaliśmy Napała (Ryszard Pawłowski - najlepszy aktualnie polski alpinista - nie umniejszając zasług Wielickiego). Okazało się, że będą się wspinać w Patagonii, ale wcześniej też idą na Aconcaguę.

 Mieliśmy jeden problem - jak dostać się do ambasady. Ostatecznie zdecydowaliśmy się na pewien rodzaj ni to taksówki, ni to autobusu. Za pięć dolarów od głowy kierowca rozwoził wszystkich pod wskazane adresy. Potwierdzała się informacja, że numeracja domów w Santiago odbywa się setkami. Wyglądało to w ten sposób, że między dwoma przecznicami były numery z jednej setki. Dla przykładu: będąc przy numerze np. 724 od razu wiedzieliśmy, że do numeru 1366 będziemy musieli przejechać 6 przecznic. Ma to swoją konsekwencję w tym, że numeracja domów była bardzo przerywana. Jeśli były w ramach przecznicy 3 domy, to miały one numery (na przykład) 1324, 1366 i 1392(!). Około południa znaleźliśmy się przed bramą ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Santiago.

 Po chwili siedzieliśmy w pokoju gościnnym, częstowani herbatą i wysłuchiwaliśmy plotek i uwag o Chile. Dla nas były ważne dwie sprawy: jak można tanio zamieszkać w Santiago i jak tanio kupić prowiant na dalszą część wyprawy. Jeśli chodzi o możliwość zamieszkania, to pomoc okazała się niewielka - wskazane hotele nas nie zadowoliły. Natomiast dom towarowy, który nam zarekomendowano, był położony tuż koło metra i terminalu autobusowego. I można w nim było prawie wszystko kupić. I najważniejsze - w ambasadzie pozwolono nam zostawić nasze bagaże. Jakie to wspaniałe uczucie, kiedy po wyjściu z ambasady mieliśmy tylko nasze podręczne bagaże. W ambasadzie powiedziano nam także (potwierdziły to również nasze późniejsze obserwacje), że nie mamy co szukać jakiegoś folkloru. Chile składa się przeważnie z osób o białej skórze, którzy są bardziej europejscy niż Europejczycy.

 Hotel znaleźliśmy dzięki przewodnikowi Lonely Planet (jest to nasza biblia przy wszystkich wyjazdach). Bez specjalnych wygód, ale przyzwoity. Był położony tuż przy stacji metra San Martin, o jakieś 15 minut drogi (pieszo) od pałacu prezydenckiego La Moneda.

Plik .jpgSantiago. Pałac prezydencki La Moneda (dparl_ch.jpg - 59 kb).

 Kolejny dzień (czwartek, 6 lutego) był w całości poświęcony na zwiedzanie Santiago. Byliśmy w kilku kościołach, na dwóch wzgórzach wznoszących się nad miastem i w kilku sklepach. Zorientowaliśmy się w rozkładach jazdy autobusów. Zaskoczyły nas autobusy miejskie. Doprowadzono do takiej konkurencji, że samemu się wybiera (zatrzymuje) konieczny autobus z sunącego potoku. Telefony w Santiago są na każdym kroku, dzięki temu, że jest tam 11 (!) operatorów telefonicznych.

 Kolejne dni były przeznaczone na wycieczkę nad Pacyfik. Przed wyjazdem z kraju miałem wysoką temperaturę (momentami 40 stopni) i musiałem trochę odpocząć w ciepłym klimacie. Dlatego pojechaliśmy najpierw do Valparaiso (największy port nad Pacyfikiem w Ameryce Południowej), a stamtąd 20 km do miejscowości Concon (czytaj: konkon), gdzie rozbiliśmy na plaży namiot. Byliśmy tam dwie noce w dość ciekawym miejscu między oceanem, a zalewem (słodkiej wody). Woda w oceanie była zimna, ale w ramach hartowania ciała weszliśmy wszyscy do Pacyfiku.

 Na plaży w Concon mieliśmy mały wypadek. Gotowaliśmy w ten sposób, że maszynka benzynowa była osłonięta od wiatru karimatem. Wystarczyła chwila nieuwagi, a karimat się zapalił. Rezultat: w karimacie była dziura o średnicy 12 cm, a Heniek przez kilka dni lewą rękę polewał riwanolem

 Po powrocie do Santiago (niedziela, 9 lutego) rozpoczął się szał zakupów. Od mleka w proszku, poprzez zupki błyskawiczne do benzyny. Przewieźliśmy również do hotelu nasze rzeczy z ambasady i zaczęliśmy je sortować i pakować. Przed samym wyjazdem z Santiago Heniek oznajmił nam, że na szczyt Aconcagua to on nie pójdzie. Powód: dolegliwości żołądkowe, które mu się pojawiły w nocy(!?).

 Podróż z Santiago do Mendozy (wtorek, 11 lutego) to cała wyprawa. Należało jakoś rozegrać transport naszych olbrzymich plecaków (i innych worków). Tak więc podchodziliśmy kilka razy do pana, który wkładał bagaże do luku i dawaliśmy mniejsze pakunki, aby w końcu podejść z naszymi największymi plecakami. W czasie jazdy spotkaliśmy bardzo interesującego Amerykanina, który po przepracowaniu 25 lat w służbie publicznej przeszedł na emeryturą i spędzał ją mieszkając w Santiago. Musiał jednak częściej niż raz na 3 miesiące wyjeżdżać z Chile (do Argentyny) i wyrabiać sobie wizę. Gdy okazało się, że przez wiele lat pracował jako programista (Clipper (!)), to znaleźliśmy wspólny język. O ile przekraczanie granicy chilijskiej było czynnością "normalną", to przed granicą argentyńską zaskoczyła nas "ściepa" na łapówkę dla celników, którzy, ponoć, potrafią godzinami przetrzymać "nieposłuszny" autobus.

(Flaga Argentyny)  Tuż za granicą jest miejscowość Puente del Inca. Jest to miejsce startowe większości wypraw na Aconcaguę. Ponieważ mieliśmy tam 20 minutowy postój, to Joasia i Heniek poszli zwiedzać wspaniałe ciepłe źródła, ja natomiast starałem się zorientować co do możliwości wynajęcia muła. Nic konkretnego nie udało mi się załatwić, ale dowiedziałem się, że wspinacze mieli śnieg w wyższych obozach.

 Jadąc dalej przejeżdżaliśmy przez Punta de Vacas, miejscowość, która według naszych zamierzeń miała być miejscem startu. Z autobusu widzieliśmy pasące się muły.

 Po przyjeździe do Mendozy popełniliśmy błąd znajdując na mapie miasta (dokładniej: na mapie centrum Mendozy) ulicę Espejo (czytaj: espeho), gdzie mieszkała znana opiekunka polskich wypraw, pani Gębarska. Po przejściu kilku kilometrów (najpierw do tej ulicy, a później wzdłuż niej) okazało się, że ulic Espejo w Mendozie jest kilka - jedna w centrum, a inne na przedmieściach(!). (Espejo, po hiszpańsku - lustro, to nazwisko zasłużonego generała). No, ale w końcu dotarliśmy pod dobry adres i (!!!) byliśmy jak w domu. Zdjęcie Naczelnika, listy od całej polskiej alpinistycznej czołówki (Cichy, Kukuczka, Rutkiewicz, Czerwińska i wielu innych), polskie książki i gazety. Plus - absolutne zrozumienie naszych potrzeb. Rady - gdzie, co należy załatwić. Krótko - naszej wdzięczności dla pani Luginy nie da się opisać.

 Tak się szczęśliwie złożyło, że kiedy przyszliśmy do pani Gębarskiej, była tam rodzina jej synowej (Liliany), a wśród nich brat Liliany, który tydzień wcześniej (!) był na szczycie Aconcagua. Oglądaliśmy więc zdjęcia i jeszcze raz sprawdzaliśmy naszą wiedzę o drodze na szczyt.

 Kolejny dzień (środa, 12 lutego) przeznaczyliśmy na zwiedzanie Mendozy i załatwienie zezwolenia na wejście do parku narodowego Aconagua. Joasia i ja zapłaciliśmy po 80$ za 21-dniowe zezwolenie na wspinaczkę na szczyt, Heniek natomiast 30$ za 7-dniowy treking do bazy Argentina. Wieczorem w telewizji były mecze. Oglądałem pasjonujący mecz Kolumbii z Argentyną w ramach eliminacji do mistrzostw świata we Francji. Zaskoczyła mnie liczba reklam pojawiających się w czasie transmisji (praktycznie co 20 sekund pojawiała się nowa). Wyglądało to w ten sposób, że najczęściej z lewej strony pojawiała się rozwijana, półprzeźroczysta reklama czegoś tam.


Plik .jpgMapa okolic Aconcagua.
(dmapa_tr.jpg - 140 kb)
(W OSOBNYM oknie!)

 Często studiowaliśmy mapę okolic Aconcagui starając się zapamiętać wszystkie szczegóły. Drogę nr 7 już znaliśmy. Charakterystycznymi punktami na tej drodze są Punta de Vacas, Puente del Inca i Penitentes. Nasza planowana trasa miała prowadzić od Punta de Vacas na północ wzdłuż rzeki i doliny Vacas do wylotu doliny Relinchos. Następnie na zachód wzdłuż tej doliny do Plaza Argentina i poprzez kolejne obozy do drogi normalnej. Po zdobyciu szczytu dalej na zachód do bazy Plaza de Mulos. Następnie na południe doliną rzeki Horcones (czytaj: orkones) do Puente del Inca. Jako wariant dodatkowy rozpatrywaliśmy wejście do trzeciej bazy Plaza Francia.

 U Gębarskich zostawiliśmy niepotrzebne nam rzeczy (między innymi paszporty, pieniądze i jeden namiot) i wyjechaliśmy (czwartek, 13 lutego) do Punta de Vacas (2,100). Tam staraliśmy się zorganizować transport naszych rzeczy do bazy Plaza Argentina. Grupa mulników, która stała przy wylocie doliny, zeszła właśnie z gór i jechała dalej. Poradzili nam jednak spróbować w koszarach żandarmerii. Tam bardzo uprzejmi żołnierze starali się coś znaleźć, ale po jakiejś godzinie dali mi nazwę agencji (Andesport), która miała siedzibę w oddalonym o około 30 km Puente del Inca lub (6 km wcześniej) Penitentes. Byłem zrezygnowany i myślałem, że przyjdzie nam cały bagaż dźwigać 60 km na własnych grzbietach, gdy okazało się, że można się zabrać okazją do Puente del Inca (z Fernando Grajales - bardzo znana postać wśród Andyjskich wspinaczy). Nie namyślałem się wiele i pojechałem tam. W Puente del Inca uświadomiono mi, że agencja Andesport działa tylko w Penitentes. W samym Puente del Inca nie było mułów. Spotkałem tam Agnieszkę (Agnieszka Sikora z Sosnowca), która właśnie zeszła (pokonana) z Plaza de Mulos. Była ona na wyprawie zorganizowanej przez Speleoklub Wrocławski. Interesowałem się osobami z jeszcze innej polskiej grupy działającej w tym czasie pod Aconcaguą (grupa komercyjna, pod opieką Lwowa, znanego polskiego alpinisty). Zapytałem o Docenta (Marek Janas - byliśmy razem pod Kluczewską Sopką). Okazało się, że Docent już wyjechał i podróżował gdzieś po Argentynie. Inne wiadomości zjeżyły resztki włosów na mojej głowie. Przez większość dni w czasie ich pobytu padał śnieg i wiały silne wiatry. Ludzie byli poodmrażani. Podczas przejścia z Plaza de Mulos (4,200 m, baza wyprawowa, gdy idzie się drogą normalną) do Nido del Condors (Gniazdo Kondorów - położona na wysokości 5,200 m wielka platforma) osoba, która niosła namiot poczuła się słabo i tego namiotu nie doniosła. Opowiadała również o ludziach, których oni musieli sprowadzać na dół w stanie krańcowego wyczerpania. Trochę mnie ciarki wówczas obleciały.

 Ponieważ nie było żadnego transportu do Penitentes, postanowiłem tam pójść pieszo (6 km). Po drodze minąłem cmentarzyk andynistów. Cały czas próbowałem zatrzymywać przejeżdżające pojazdy i udało mi się(!). Zatrzymał się jeep, w którym był kierowca (Dawid) i dwie Amerykanki. Dawid zapytał mnie po co jadę do Penitentes i gdy wymieniłem nazwę agencji okazało się, że on jest jej szefem (!). Powiedział mi, że mam pecha, bo aktualnie nie ma mułów - właśnie poprzedniego dnia poszły w górę. Zaoferował mi jednak odwiezienie do Punta de Vacas, gdyż sam wracał do Mendozy. Ucieszyłem się z tej propozycji, pomogłem mu nawet załadować samochód. W Punta de Vacas odwiedziliśmy najpierw dwie zagrody, gdzie Dawid starał się o muła dla mnie i w końcu znaleźliśmy jego pracownika, który, jak się okazało, musiał zostać i naprawić coś przy uprzęży muła. Szybko doszliśmy my do porozumienia i gdy Dawid wyjeżdżał do Mendozy miałem już zaklepany transport.

 Noc spędziliśmy w schronie przy wylocie doliny Vacas. Nigdy w życiu nie widziałem takiego żywiołu jaki tam się rozpętał. Wiatr porywał zarówno masy piasku jak mniejsze i większe kamienie co powodowało, że wyjście na dwór były bliskie samobójstwa. Później widzieliśmy kości mułów zabitych przez kamienie.

 Pierwszy dzień trasy (piątek, 14 lutego) był prosty. Po drodze spotykaliśmy strumyki z krystaliczną wodą, gdzie stawaliśmy na krótki odpoczynek (rzeka Vacas, podobnie jak większość andyjskich rzek, ma wodę w kolorze brązowej ziemi). Pod wieczór doszliśmy do schronu Lenias (2,500), który jest na granicy parku. Spotkaliśmy się tam z grupą 6 wspinaczy (5 Amerykanów ze stanu Kolorado i 1 Szwajcar), z którymi spotykaliśmy się przez następnych 10 dni. Wieczorem oglądaliśmy rozlaną rzekę, którą z rana mieliśmy przekraczać. Ponieważ schron był zajęty przez strażnika parku, a nasz namiot już był w bazie (Plaza di Argentina), to musieliśmy nocować pod gołym niebem. Mieliśmy kurtki puchowe i było w miarę ciepło.

 Następny dzień (sobota, 15 lutego) rozpoczął się dla mnie nieciekawie. Przed świtem Heniek przyszedł do nas i powiedział, że czuje się nieszczególnie i rezygnuje z dalszego podchodzenia. Staraliśmy się jakoś ustalić co zrobić z jego rzeczami i żywnością, które były już w bazie. Ostatecznie część z ciuchów wyrzuciliśmy (kalesony), część żywności zjedliśmy, a resztę odwieźliśmy Heniowi z powrotem (były na 6,000 m). Po śniadaniu Heniu towarzyszył nam (z brzegu) podczas przeprawy przez rzekę. Poziom wody był mniejszy niż wieczorem. Pomachaliśmy Heniowi, który wrócił do Punta de Vacas, ale przebywał w górach jeszcze przez około tydzień, a później wrócił do Mendozy i czekał na nas. Po drodze spotkaliśmy guanako, zwierzę podobne do lamy. Tego dnia doszliśmy do schronu "Kamienny Dom" (3,100). Znajduje się on w miejscu, gdzie należy z doliny Vacas (biegnącej z południa na północ) skręcić w lewo (na zachód) w dolinę Relinchos. Widzieliśmy stamtąd szczyt Ameghino (5,883) leżący blisko Aconcagui, która jednakże była w chmurach. W schronie nocowaliśmy razem z mulnikiem, który poczęstował nas yerbą (czytaj: zierbą) - czymś w rodzaju herbaty. Miałem również ciekawe dyskusje z jednym z Amerykanów, który też jest programistą komputerowym. Pracuje pół na pół: 6 miesięcy pracuje, a później przez 6 miesięcy jest na różnych wyprawach. Ale lista jego podbojów jest wspaniała. Dwa razy był na Mount Evereście. Był również na 3 innych szczytach powyżej 8 tys. Byłem ciekaw jego opowieści z Mc Kinley'a, na którym był kilkanaście razy. Wieczorem mulnik upiekł duży kawał krowiego mięsa. Poczęstował mnie kawałkiem, który wydał mi się bardzo tłusty (i chyba źle dopieczony).

Plik .jpgJurek w dolinie Relinchos. W tle: z prawej Ameghino, z lewej Aconcagua (drelinch.jpg - 60 kb).

 Kolejny dzień (niedziela, 16 lutego) był dla mnie ciężki. Wchodziłem na wysokość, przy której zawsze mam kłopoty (3,500..4,000). Należało przejść około 20 km do bazy przy różnicy wzniesień około 1,000 m . Miałem w tym dniu wszystkie objawy choroby wysokościowej (w Andach mówi się na nią puna): zawroty głowy, biegunkę, wymioty, ogólne osłabienie i podwyższone tętno. No, ale w końcu doszliśmy do Plaza Argentina (4,100) i mogłem się położyć w namiocie. Spotkaliśmy tam trójkę Polaków z grupy Napała, którzy w tym dniu próbowali wejść na szczyt. Wszedł tylko jeden. Dwaj pozostali mieli za małą "klimę" (aklimatyzację).

 Cały następny dzień (poniedziałek, 17 lutego) odpoczywaliśmy. Baza ma wspaniałą wodę, ale chodzenie po nią sprawiało mi niejakie trudności. W bazie było 30..60 osób. Większość z nich kończyła wspinaczkę. Ja miałem biegunkę, którą przypisywałem punie. Joasia (do dziś uważa, że zaszkodziło mi mięso jedzone dwa dni wcześniej) skutecznie wyleczyła mnie silnymi dawkami sulfaguamidyny.

Plik .jpgJurek z flagą CSBI przed namiotem na Plaza Argentina (4,100). W tle Aconcagua (dpl_arg.jpg - 60 kb).

 Kolejny dzień (wtorek, 18 lutego) to pierwsze wyjście do obozu 1 (4,800). Zanieśliśmy tam depozyt i wróciliśmy do bazy. Przejście nie było trudne z wyjątkiem końcówki. Pod koniec były piargi. Po drodze obserwowaliśmy penitenty. Jest to formacja lodowa występująca tylko w Andach i w Hindukuszu.

Plik .jpgPenitenty przed obozem 1. Widok w dół doliny Relinchos (dpenit_o.jpg - 59 kb).

 Następnego dnia (środa, 19 lutego) przenieśliśmy się z namiotem do obozu 1, zostawiając część rzeczy w bazie. Bardzo chwaliłem sobie to, że szliśmy od bazy zachodniej. W obozie 1 mieliśmy przez cały dzień wodę, a sam obóz był osłonięty od wiatru.

 Kolejnego dnia (czwartek, 20 lutego) przenieśliśmy resztę rzeczy z bazy do obozu 1. Bazę - Plaza Argentina - widzieliśmy po raz ostatni. W obozie 1 byli z "nasi" Amerykanie oraz inna amerykańska grupa. Spotkaliśmy również schodzących z góry 2 Polaków (tych z bazy, którzy poprzednio nie weszli na szczyt). Tym razem pierwszy z nich znowu się poddał, a drugi wszedł - choć jak twierdził, było bardzo ciężko. Obaj od rana nic nie jedli (a właściwie to rano ich posiłek składał się z niedogotowanej wody) i z wdzięcznością przyjęli od nas pulpę (puree ziemniaczane z konserwą), zupkę (gorący kubek) i wodę z "pluszem" (witamina C). Pożegnaliśmy się z nimi serdecznie.

 Kolejny dzień (piątek, 21 lutego) był jedynym wietrznym dniem pod szczytem. Z przyjemnością leżeliśmy w namiocie. Podobnie jak Amerykanie. Nasza czekolada bardzo im smakowała. My podjadaliśmy ich krakersy. Wspominaliśmy wiatr, który dopadł nas kiedyś na Kamczatce. Wtedy obudziłem się w nocy duszony przez płachtę namiotową. Wiatr był tak silny, że namiot był zupełnie spłaszczony. Obóz 1 był na szczęście dobrze osłonięty, a i sprzęt mieliśmy o klasę lepszy.

Plik .jpgObóz 1 (4,800 m npm.). Widok w dół doliny Relinchos (doboz1.jpg - 210 kb).

 Kolejny dzień (sobota, 22 lutego) to znowu wynoszenie bagażu. Mylnie zinterpretowałem wskazówki Polaków co do wejścia do obozu 3 i oboje z Joasią niepotrzebnie podchodziliśmy bardzo ostro piargami do obozu 2 (5,300). W tym czasie Amerykanie szli spokojnie dookoła (przez przełęcz) i niezbyt zmęczeni minęli nas idąc do obozu 3. Joasia miała tego dnia dość i wróciła do obozu 1. Ja natomiast poszedłem za Amerykanami do obozu 3 (5,700), zostawiłem tam depozyt i w ciągu niecałej godziny (!) wróciłem do obozu 1. Tam spotkaliśmy nową, bardzo sympatyczną trójkę Amerykanów ze stanu Waszyngton: Stefankę (Stephanie Gajar) i jej dwóch kolegów.

Plik .jpgJurek w obozie 2 (5,300). Do obozu 3 wspina się wyprawa Amerykańska (doboz2.jpg - 62 kb).

 Następnego dnia (niedziela, 23 lutego) wynieśliśmy z Joasią depozyt do obozu 3 (zabierając po drodze wszystko z obozu 2). W obozie 3 zastanawialiśmy się, którą drogą szła pierwsza polska wyprawa na szczyt (w 1934 roku - Ostrowski i inni), na cześć której obserwowany przez nas lodowiec nosi nazwę Lodowca Polaków. Później wróciliśmy w ciągu 45 minut bezpośrednio do obozu 1.

Plik .jpgJurek przy namiocie w obozie 3 (5.700 m npm.) na lodowcu Polaków. Droga do Białych Skał - w prawo, w górę (doboz3.jpg - 58 kb).

 W kolejny dzień (poniedziałek, 24 lutego) wynieśliśmy namiot do obozu 3. Wyszła z nami trójka Amerykanów, którzy zostawili w obozie 3 depozyt. Amerykanie z Kolorado schodzili już na dół. Część z nich była na szczycie. Pozostali też musieli zejść, bo mieli umówiony transport. Zostaliśmy więc na noc sami na najwyższym miejscu w okolicach Aconcagua. W obozie 3 od godziny dwunastej była woda. Płynęła wielkimi strumieniami z Lodowca Polaków. Znowu sobie bardzo chwaliliśmy wybór drogi z bazy Plaza Argentina.

 Kolejny dzień (wtorek, 25 lutego) Joasia postanowiła przeznaczyć na odpoczynek i lepszą aklimatyzację. Ja natomiast wziąłem wszystkie rzeczy, które uznaliśmy za niepotrzebne (rzeczy Heńka !) i zaniosłem depozyt do Białych Skał (6,000). Przejście do Białych Skał nie było trudne, gdyż różnica wzniesień wynosi tylko 300 metrów. Przechodzi się jednak przez 3 dobrze oznaczone języki lodowca. Po dojściu do drogi normalnej należało zejść około 5 minut w dół do Białych Skał. Ta sama droga w górę trwała około 20 minut. W bazie zastałem trójkę Amerykanów, którzy ustawili koło nas namiot.

 Kolejnego dnia (środa, 26 lutego) wzięliśmy z Joasią depozyt do naszego obozu docelowego - Independencji (6,200). Po dojściu do drogi normalnej zabrałem rzeczy "niepotrzebne" i zniosłem je do Białych Skał. Joasia natomiast wspinała się mozolnie z bagażem w górę. Bez obciążenia zaczynałem ją gonić i doszedłem do niej tuż przed Independencją. Okazało się, że jest tam zniszczony schron. Miejsce do postawienia namiotu było nieciekawe. Podjęliśmy więc decyzję, że startować będziemy z Białych Skał, gdyż była tam bardzo dobra platforma do postawienia namiotu, a różnica wysokości (6,200 - 6,000) była niewielka. Gdy byliśmy w Independencji minęło nas 4 Kolumbijczyków, którzy szli na szczyt. Okazało się, że wspinali się oni (w Himalajach) z Polakami. Znieśliśmy nasz bagaż do miejsca, gdzie trawers ("Fałszywa Polska Droga") dochodzi do drogi normalnej i zaczęliśmy wracać do obozu 3.

 W czasie zejścia przez lodowiec zauważyliśmy leżący wśród penitentów, około 20 metrów od ścieżki, jakiś niebieski przedmiot. Zszedłem do niego i okazało się, że jest to karimat. Przy pomocy kijka narciarskiego oderwałem go od lodu i położyliśmy go na kamieniu przy ścieżce. Zastąpił on mój nadwyrężony w Concon karimat.

 W obozie 3, oprócz trójki odpoczywających Amerykanów zastaliśmy dwa namioty z Meksykanami. Amerykanie zadecydowali, że męska część zespołu następnego dnia wejdzie na szczyt, a nam "podrzucą" Stefankę, aby z nami przeszła do Białych Skał, skąd zabiorą ją w drodze powrotnej ze szczytu. Był to dzień moich urodzin, więc Joasia złożyła mi życzenia.

 Kolejnego dnia (czwartek, 27 lutego) wyszliśmy z obozu dosyć późno (około 10). Namiot od spodu był przemoczony, bo stał bezpośrednio na lodzie i trzeba było go suszyć. W trójkę spokojnie przeszliśmy trawersem do drogi normalnej. Meksykanie przeszli na skróty do Plaza de Mulos. Po dojściu do drogi normalnej, widząc, że Stefanka ma jeszcze duży zapas sił poradziłem, aby podeszła do Independencji i wróciła do nas do Białych Skał. To propozycja bardzo jej odpowiadała. Weszła nie tylko do Independencji, ale nawet wyżej, skąd rozpościera się widok na drogę do szczytu. Potem zeszła do nas. Ponieważ przy Białych Skałach nie było wody (był śnieg), to wróciłem do trawersu i nabrałem z lodowca dwie dwulitrowe butle wody. Po powrocie rozpoczęliśmy gotowanie. Butle z wodą przeznaczyliśmy na rano (przetrzymały w śpiworach), a posiłki gotowaliśmy (po raz pierwszy i ostatni) ze śniegu. Stefance bardzo odpowiadał nasz "gorący kubek". Około 17 Stefanka zdecydowała się wracać do obozu 3, gdyż około 19 zachodzi słońce. I dobrze zrobiła. Jej kolegów widziałem na lodowcu właśnie dopiero około 19. Widać, że byli bardzo spragnieni i pili wodę wprost z lodowca.

Plik .jpgJurek i Stefanka w czasie przejścia do Białych Skał (dstef_1.jpg - 46 kb).

Plik .jpgJurek i Stefanka odpoczywają w czasie przejścia do Białych Skał (dstef_2.jpg - 54 kb).

 Następnego dnia (piątek, 28 lutego) wstaliśmy z mocnym postanowieniem wejścia na szczyt. Czuliśmy się wspaniale. Apetyt nam dopisywał. Zabraliśmy tylko niezbędne rzeczy: termosy z gorącą herbatą, latarki. Wyszliśmy około 9. Po godzinie byliśmy w Independencji. Dalej trawersem podeszliśmy do piarżystego żlebu, który wyprowadza na grań szczytową. Często po zrobieniu dwóch kroków do góry zjeżdżaliśmy kilka metrów w dół. Równolegle z nami wspinało się kilka osób. Później okazało się, że byli to strażnicy parku. Wzajemnie pokazywaliśmy sobie drogę wśród skał (ten kto był wyżej, lepiej widział). Wreszcie doszliśmy do grani. Na lewo był wierzchołek północny (wyższy), na prawo wierzchołek południowy. Jeden z Argentyńczyków pokazał mi ścieżkę wśród skał, która wyprowadziła nas na szczyt. Byliśmy na wysokości 6,969 m npm. Dalej już nie można się było wspinać.

Plik .jpgJoasia i Jurek z transparentem zakładu Jurka na szczycie Aconcagua (6,969 m npm.). 1997-02-28 15:00. W tle wierzchołek południowy (dszczyt.jpg - 380 kb).

 W plecaku miałem firmowy transparent i jedzenie, a Joasia dwa aparaty: jeden na slajdy, drugi na zwykłe, kolorowe zdjęcia. Argentyńczyk zrobił nam pierwsze zdjęcia. Potem Joasia jeszcze kilkanaście. Byliśmy bardzo szczęśliwi. Wydawało mi się, że mógłbym się wspinać dużo wyżej. Na szczycie byliśmy około pół godziny. Później zaczęliśmy schodzić. Najpierw wzdłuż grani, a później, na krechę, w dół. Kamienie leciały w dużych ilościach. Independencję minęliśmy szybko. Potem był nasz namiot. Wypiliśmy resztki herbaty z termosów i przygotowaliśmy duży posiłek. Wspominaliśmy poprzednie wyprawy i snuliśmy plany na przyszłość. Zasypialiśmy szczęśliwi.

Plik .jpgGrań między wierzchołkami Aconcagua. Droga normalna: od przełęczy w prawo (dgran.jpg - 222 kb).

 Następnego dnia (sobota, 1 marca) postanowiliśmy znieść wszystko do bazy Plaza de Mulos (4,200). Plecaki były strasznie ciężkie, ale ponieważ droga prowadziła cały czas w dół, to zeszliśmy w dobrej formie. Po drodze spotkaliśmy strażników parkowych okupujących oba schrony w Berlinie (5,600). Na Nido del Condores widać było kilkanaście namiotów, ludzi natomiast prawie wcale. Powodem był wiatr, który hulał na tej wolnej przestrzeni. W bazie było kilkadziesiąt osób. Próbowaliśmy załatwić muła, który by zaniósł część naszego sprzętu w dół. Mieliśmy w sumie około 20..25 kg zbędnego bagażu i perspektywa wydatku 150$ nas nie pociągała. Za transport do góry zapłaciliśmy zaledwie 100$. Ponieważ wydawało się nam, że droga do Puente del Inca jest w dół i jest to niezbyt daleko (40 km), to postanawiamy nie tracić cennych dewiz i znieść nasz sprzęt samodzielnie na dół. Był to błąd. Ale o tym przekonaliśmy się dopiero następnego dnia.

 Kolejnego dnia (niedziela, 2 marca) nie spieszyliśmy się z wyjściem z bazy. Poszliśmy pod pobliski Górny Lodowiec Horcones. Ale przyszedł w końcu moment, kiedy wzięliśmy nasz bagaż i zaczęliśmy schodzić. Okazało się, że droga wcale nie była łatwa. W górnej części dolina Horcones jest bardzo wąska i droga prowadziła zboczami, w dół i w górę. Z plecakami o wadze około 25 kg szło się ciężko. Potem zaczęły się skoki przez wodę. Droga prowadziła wzdłuż rozlanej rzeki i nie zdołaliśmy dojść do planowanego miejsca postoju (Confluencji), musieliśmy rozbić obóz nad rzeką.

Plik .jpgPenitenty górnego lodowca Horcones (dpenit_h.jpg - 219 kb).

 Kolejnego dnia (poniedziałek, 3 marca) w ciągu kilku godzin doszliśmy do Confluencji (3,100). Jest to wspaniałe miejsce z licznymi źródełkami krystalicznej wody. Tej nocy nocowało tam kilkanaście osób. Rzeka Horcones płynie w tak wąskiej dolinie, że ciągle osypujące zbocza dawno ją już zasypały i płynie ona pod ziemią. Ponieważ ciągle tam coś się zawala, to wypływa ona w zupełnie nieoczekiwanych miejscach.

 Kolejny dzień (wtorek, 4 marca) poświęciliśmy na wycieczkę do ostatniej, trzeciej bazy jaka znajduje się pod Aconcaguą. Jest to Plaza Francia (4,100). Przez całą drogę nie spotkaliśmy żadnej osoby. Zachwycaliśmy się lodowcami, oczkami wodnymi, a także wspaniałą południową ścianą Aconcagui. W Confluencji oprócz nas była tylko sympatyczna Amerykanka ze swoim chłopakiem. W nocy spadł (po raz pierwszy (!)) krótki, lecz rzęsisty deszcz.

 Ostatni dzień pobytu w górach (środa, 5 marca) rozpoczął się od bardzo symptomatycznego widoku: szczyt był idealnie biały. Cieszyliśmy się bardzo, że nie stało się to w czasie, gdy byliśmy na górze. Około południa byliśmy w Puente del Inca.

 Oto schemat naszego wejścia. Należy go traktować po prostu jako schemat a nie jako wzorzec (zaczynaliśmy z Punta de Vacas):

Numer dnia Zmiany wysokości Gdzie byliśmy
Dzień 1: 1997-02-142,100 - 2,500Schron Lenias
Dzień 22,500 - 3,100Kamienny dom
Dzień 33,100 - 4,200Plaza Argentina
Dzień 4Odpoczynek 
Dzień 54,200 - 4,800 - 4,200 
Dzień 64,200 - 4,800Obóz 1
Dzień 74,800 - 4,200 - 4,800 
Dzień 8Silny wiatr - odpoczynek 
Dzień 94,800 - 5,300 (5,700) - 4,800Obóz 2
Dzień 104,800 - 5,700 - 4,800 
Dzień 114,800 - 5,700Obóz 3
Dzień 125,700 - 6,000 - 5,700 
Dzień 135,700 - 6,200 - 5,700Indepedencja
Dzień 145,700 - 6,000Białe skały
Dzień 15: 1997-02-286,000 - 6,969 - 6,000Szczyt
Dzień 166,000 - 4,200Plaza de Mulas
Dzień 174,200 - 3,500 
Dzień 183,500 - 3,100Confluencja
Dzień 193,100 - 4,000 - 3,100Plaza Francja
Dzień 20: 1997-03-053,100 - 2,800Puente del Inca

 W Puente del Inca poszliśmy nad ciepłe źródła, w których po raz pierwszy od 3 tygodni mogłem dobrze wymyć ręce. Spotkaliśmy tam również Stefankę i jej dwóch sympatycznych kolegów, którzy jechali już do Santiago. Nam natomiast udało się dostać do autobusu około godziny 14 i wieczorem byliśmy w Mendozie. Tam czekał na nas Heniek. Opowiadań mieliśmy do późnej nocy.

 Następnego dnia (czwartek, 6 marca) z rana Joasia zabrała się do olbrzymiego prania. Wszystkie nasze rzeczy (łącznie z plecakami) zostały gruntownie wyprane i błyskawiczne wyschły. Ja w tym czasie odwiedziłem miejsce pracy ojca Liliany. Pracuje on w wytwórni wina. Zadzwoniłem do pani Czajkowskiej do Buenos Aires zapowiadając nasz przyjazd na niedzielę. Udało mi się również znaleźć sklep komputerowy, gdzie umożliwiono mi wysłanie listu (e-mail) do kraju. Przemiła Danusia Kaczmarczyk rozesłała go do kolegów z pracy i naszych krewnych, tak, że wiadomość o naszym wejściu na szczyt wszyscy otrzymali po tygodniu od naszego wejścia. Na wieczór zaprosiliśmy wszystkich na moje urodziny. Postanowiliśmy zrobić asado. Jest to mięso pieczone na ruszcie. Oprócz rodziny Luiginy przyszli rodzice Liliany, jej brat z żoną. Przyszli również pani Irena i Kazimierz, Polacy mieszkający od kilkudziesięciu lat w Mendozie.

 Kolejnego dnia (piątek, 7 marca) spędziliśmy (!!!) nad komputerem Ryszarda (syna Luiginy). Gdy Rysiek dowiedział się, że ma w domu dwóch informatyków, to kupił sobie komputer i postanowił dodać do niego przystawkę faksową. Działała. Wieczór spędziliśmy w centrum Mendozy oglądając paradę związaną ze świętem wina.

 Dużo ciekawsza była parada w południe następnego dnia (sobota, 8 marca). Występowały również grupy etniczne ze wszystkich departamentów prowincji Mendoza. Co było fajne? Z przejeżdżających samochodów zrzucano owoce, wyroby, losy loterii, kwiaty. Występowały również maleńkie dzieci. Czasami wydawało mi się, że dzieci, które jadą na konikach są tak małe, że nie potrafią jeszcze chodzić. Grupy taneczne też były ciekawe. Wieczorem wsiedliśmy do autobusu, który nas zawiózł do Buenos Aires. Autobusy są w Argentynie bardzo wygodne. Mają klimatyzację, video i ubikację. Na trasie podano nam kolację (dwie kanapki z mięsem) i śniadanie. Przez cały czas dostępna była kawa i napój owocowy.

 Po przybyciu do Buenos Aires (niedziela, 9 marca) przejechaliśmy najpierw metrem, a później pociągiem podmiejskim do dzielnicy Banfield, gdzie mieszkają panie Czajkowskie. Podobnie jak w przypadku pani Gębarskiej lista osób, które je odwiedzały jest imponująca. Również przez te panie byliśmy otoczeni opieką. Już pierwszego dnia (po doskonałym obiedzie przygotowanym przez Zosię) zostaliśmy uraczeni propozycją "Jeśli nie macie innych planów, to może byście pojechali z nami do Polskiego Ośrodka Młodzieżowego (POM)". Innych planów nie mieliśmy. A basen w POMie był wspaniały. Pan Michał (84 lata!), który kieruje ośrodkiem nie wypuścił nas bez wpisania się do księgi gości.

 Pani Basia (która jest szefową polskich harcerek w Buenos Aires) służyła nam przez cały czas cennymi radami. Właściwie to plany wycieczek uzgadnialiśmy z nią. W Polsce planowaliśmy, że pojedziemy nad wodospady Iguacu autobusem, a tam będziemy mieszkać na kempingu i sami chodzić na wycieczki. I Basia zaraz nam to "wybiła" z głowy, pokazując oferty biur podróży, gdzie prawie za cenę biletów autobusowych, mieliśmy nie tylko przejazd, ale dodatkowo hotel z utrzymaniem i przewodnika oraz bogaty program wycieczek.

 Kolejny więc dzień (poniedziałek, 10 marca) rozpoczęliśmy od biura podróży. Okazało się, że najbliższa odpowiadająca nam wycieczka będzie dopiero w piątek i że musimy mieć dodatkowo wizy: brazylijską i paragwajską. Pan był taki uprzejmy, że nawet zadzwonił do obu ambasad. Zorientowaliśmy się, jak wygląda sprawa otrzymania wizy do tych krajów. O ile z Brazylią była sprawa prosta (zdjęcie, kwestionariusz, 36$ i 48 godzin), to wymagania ambasady Paragwajskiej nas zaskoczyły: ksero pierwszej strony paszportu i ksero miejsca w paszporcie, gdzie jest pieczątka wjazdowa do Argentyny wydały nam się przesadą. I to w dwóch egzemplarzach. Do tego paszport, dwa zdjęcia i 24 godziny. Uff. Byliśmy uziemieni od poniedziałku do piątku na zbieraniu tych wiz.

 Kolejny dzień (wtorek, 11 marca) za radą Basi poszliśmy na cmentarz La Recoleta, na którym znajduje się grób Ewy Peron. Sam cmentarz okazał się perłą architektoniczną. Grobowce były tak wspaniałe, że trudno je nazwać inaczej niż pałace. Wysokość ich często przekraczała kilka metrów. Później wróciłem do domu, natomiast Joasia i Heniek pojechali do dzielnicy La Boca, która jest kolebką tanga.

Plik .jpgBuenos Aires - La Recoleta (cmentarz) (drecol.jpg - 55 kb).

 Kolejny dzień (środa, 12 marca) rozpocząłem od odebrania paszportów z ambasady Brazylii, a następnie oddaliśmy wszystkie wymagane dokumenty w ambasadzie Paragwaju. Później zwiedzaliśmy Buenos Aires. Wieczorem Basia zaprosiła nas na kolację. Pojawił się na niej również jej znajomy (Jurek) i dyskusja zeszła na system wyborczy w Argentynie. Jurek był ogromnie cięty na aktualnego prezydenta Argentyny, który rządzi przy pomocy dekretów. Wygląda to tak, że, dla przykładu, prezydent przedstawia wniosek ustawy niższej izbie parlamentu, która ten wniosek odrzuca. Prezydent jest uparty i przedstawia wniosek wyższej izbie parlamentu, która też ten wniosek odrzuca. Prezydent więc wydaje dekret i ustawa wchodzi w życie! Jeśli do tego dodać, że prezydent przeforsował (i zrealizował) możliwość bycia prezydentem przez dwie kadencje, to trochę rozumiem rozgoryczenie mojego rozmówcy. Następne wybory będą w roku 1999.

 Kolejny dzień (czwartek, 13 marca) potraktowaliśmy wypoczynkowo. Z rana Heniek pojechał do ambasady i odebrał paszporty, a później graliśmy w karty. Koło południa zjawiła się Basia i zaproponowała nam wyjazd na jej działkę. Na działce była również przyjaciółka Basi (Vera ?). Zbieraliśmy orzechy i tropiliśmy różnorodne egzotyczne drzewa (było ich tam kilkanaście rodzajów). Odprowadziłem znajomą Basi do domu i spotkałem tam jej teściową. Miała ona już ponad 90 lat. Przyjechała w latach dwudziestych z terenów dawnej Polski (między Złoczowem, a Tarnopolem). Polskę wspominała jako kraj bardzo biedny. Rozmawialiśmy mieszanką ukraińskiego, rosyjskiego i polskiego. Różne są losy ludzkie. Wieczorem my wydawaliśmy kolację. Były więc typowo turystyczne dania jak na przykład zupa z proszku. Chcąc zrobić frajdę Basi kupiliśmy Coca Colę. I tu niespodzianka. Okazało się, że za tę butelkę można wziąć sobie następną (w środku był napis, widoczny dopiero po wypiciu).

 Z rana następnego dnia (piątek, 14 marca) pakowaliśmy się do wyjazdu nad wodospady. Ponieważ wiedzieliśmy, że mieliśmy przejechać 1,600 km (!), a w czasie podróży wyżywienie nie było zapewniane przez organizatorów, to przygotowaliśmy sobie suchy prowiant. O 15 wyruszyliśmy z głównego dworca autobusowego.

 Rano (sobota, 15 marca) zwiedzaliśmy kopalnię kamieni szlachetnych Wanda. Tylko naszej trójce mówiła coś ta nazwa. I rzeczywiście. Okazało się, że pierwszym właścicielem tej kopalni był Polak. Kamienie były różne i leżały (dosłownie) na ulicy: drobniejszymi, mniej wartościowymi (!!!) wysypano drogę. Co prawda wszędzie były napisy, że kamieni nie wolno zbierać, ale czy można nie przywieźć kilku kamyczków. (Flaga Brazylii) Koło południa przekroczyliśmy granicę z Brazylią i po chwili byliśmy w hotelu. Był tam basen, wokół którego rosły owocujące drzewa (grejpfruty, papaje). Nie pytaliśmy o pozwolenie, ale dyskretnie posilaliśmy się owocami. I pływaliśmy. Później graliśmy w karty w cieniu jednego z drzew. Wieczorem poszliśmy na kolację (w cenie hotelu). Na żadnym moim wyjeździe nie miałem tak obfitych posiłków. W nocy pojechaliśmy autobusem na show. Były pieśni i tańce Paragwaju, Argentyny i Brazylii. W łóżku byliśmy około 3 rano.

 Z rana (niedziela, 16 marca) poszliśmy na śniadanie (szwedzki stół). Później pojechaliśmy nad wodospady po stronie argentyńskiej. Na początek popłynęliśmy łodzią do platformy przy wodospadzie Gardziel Diabła. I to było to. Z jednej strony, szeroko rozlana, płynąca dostojnie rzeka, a z drugiej, w dole, piekło. Dołu nie było widać. Z trzech stron, z wysokości 70 metrów leciała masa wody i z tej kipieli buchał wodny pióropusz na wysokość kilkudziesięciu metrów. Tego nie da się opisać. Tam trzeba być!

Plik .jpgWodospady Iguacu (digu_ar.jpg - 193 kb).

 Później przeszliśmy górną część wodospadów. Platformy są ułożone w ten sposób, że widać wyraźnie zarówno płynącą wodę na górze, jak i kipiel na dole. Po lunchu zwiedzaliśmy dolną część wodospadów. Tu już momentami dostawaliśmy się pod strumienie wody. Spotkaliśmy masę zwierzyny, z których najsympatyczniejsze były maleńkie niedźwiadki. Kolejną atrakcją był przejazd pontonem. Płynęliśmy najpierw w okolicę wodospadu San Martin, a później do Gardzieli Diabła. Byliśmy kompletnie przemoczeni, choć byliśmy daleko od spadającej wody. Popłynęliśmy później 8 km w dół Iguacu. Po drodze na brzegu widać było olbrzymiego pancernika. Odwiózł nas z powrotem duży jeep. Do hotelu wróciliśmy już po ciemku. Obfita kolacja była nam potrzebna.

(Flaga Paragwaju)  Kolejny dzień (poniedziałek, 17 marca) rozpoczęliśmy od zwiedzania największej hydroelektrowni świata znajdującej się w Itaipu, w Paragwaju. Przejechaliśmy przez tamę (na dole przy generatorach i na górze). Bardzo chwaliliśmy Fabiana, naszego przewodnika, który rzeczywiście wiedział wszystko. Później pojechaliśmy do miasteczka w Paragwaju, gdzie przez 1,5 godziny oglądaliśmy rzeczy ze skóry (bardzo podłe) i elektronikę. Ku mojemu nieszczęściu nie mogłem kupić nigdzie lodów. Co to za kraj, gdzie nie ma lodów?

Plik .jpgWodospady Iguacu. Widok ze strony Brazylijskiej (digu_br1.jpg - 199 kb).

(Flaga Brazylii)  Później przyszła kolej na brazylijską część wodospadów. Widoki z tej strony były wspaniałe. Widać było całą przeciwną stronę, a i możliwość wejścia platformą pod strugi odbitej wody też była frajdą. Podziwialiśmy stada motyli, olbrzymie jaszczurki i "nasze" niedźwiadki, których było tam olbrzymie stadko.

Plik .jpgWodospady Iguacu. Widok ze strony brazylijskiej (digu_br2.jpg - 154 kb).

 Kolejny dzień (wtorek, 18 marca) przeznaczony był na plażę Terezina. Pływaliśmy w sztucznym zalewie (25 na 200 km) na rzece Parana po brazylijskiej stronie. Do drugiego brzegu (Paragwaj) mieliśmy kilkanaście kilometrów. Po południu wszyscy uczestnicy wycieczki zostali zaproszeni na asado (pieczone mięso). Tylu rodzajów mięsa nie jadłem nigdy przedtem. Wołowina, świnina, baranina, kurczaki, mięso kozie i coś tam jeszcze. Nawet dla mnie to było za dużo. Joasia zrobiła sobie wspaniałe zdjęcie pod palmą. Weszliśmy również na wieżę widokową i graliśmy w siatkówkę. Wspominaliśmy naszych znajomych i myśleliśmy jak to zimno musi być w kraju. W nocy mieliśmy iść na nocne oglądanie wodospadów, ale ponieważ było trochę chmur, to wycieczka została odwołana.

Plik .jpgJoasia na plaży Terezina

 Kolejny dzień (środa, 19 marca) rozpoczęliśmy od prywatnej wycieczki do parku ptaków. Heniek, który był trochę zmęczony po poprzednim dniu, zdecydował się jednak pójść z nami i nie żałował. Takiej liczby ptaków tropikalnych nie oglądaliśmy nigdy przedtem. Park jest urządzony wspaniale. Ptaki mają olbrzymie pomieszczenia w dżungli (selwa), do których wchodzi się przez podwójne drzwi. Często człowiek zapominał o tym, że jest w klatce.

Plik .jpgArary (darary.jpg - 42 kb).

(Flaga Argentyny)  Później ruszyliśmy w drogę powrotną. Wieczorem zwiedzaliśmy ruiny San Ignatio. Była to kiedyś misja zorganizowana przez jezuitów.

 Do Buenos Aires przyjechaliśmy rano (czwartek, 20 marca). Heniu został z naszymi bambetlami w metrze, a Joasia i ja załatwiliśmy na następny dzień wycieczkę do Urugwaju. Po powrocie do domu pań Czajkowskich okazało się, że tego samego dnia wraca z długiego wypoczynku mama Basi, pani Jadzia Czajkowska. I z tej okazji będzie uroczysta kolacja. Na kolacji był również polski ksiądz z Buenos Aires oraz jego znajomy, pan Tadeusz, z którym pani Jadzia wypoczywała. My byliśmy rozpytywani o nasze wojaże. Trochę wesołości wzbudziła informacja, że Joasia i ja mieszkamy w Sosnowcu. Okazuje się, że jedynym więźniem z Polski w Buenos Aires jest osoba z Sosnowca. Wieczorem spadł pierwszy, jesienny deszcz. Do tej pory pogoda była parna. Jak powiedziała Basia, taka pogoda kończy się z pierwszym deszczem. Później są już kapuśniaczki.

(Flaga Urugwaju)  Kolejny dzień (piątek, 21 marca) spędziliśmy na wycieczce do Urugwaju. Właściwie całą wycieczkę organizowaliśmy sobie dlatego, aby zobaczyć rzekę La Plata, która w tym miejscu ma około 45 km (!) szerokości. Początkowo chcieliśmy tylko przepłynąć statkiem na druga stronę i wrócić. Okazało się, że bilety (tam i z powrotem) kosztują 58$. Natomiast cała wycieczka, ze statkiem, z posiłkiem i autokarami wraz z przewodnikami kosztuje 32$. Wybór był jasny. Płynęliśmy 3 godziny statkiem na drugą stronę do miejscowości Colonia. Pogoda była nieszczególna - siąpiło. Później zawieziono nas na hacjendę, gdzie podano obiad. Obiad był dobry, ale herbata z ziół była wspaniała. O 14 mieliśmy wycieczkę po hacjendzie. Czy to nie frajda wydoić samemu krowę i napić się mleka? I jak można wówczas nie kupić sera uprzednio pokosztowawszy kilku innych?

 Później zwiedziliśmy wszystkie ciekawe miejsca w Colonii. Mnie najbardziej zaskoczyła arena do corridy. Czas wolny spędziliśmy z Joasią na lodach w kawiarni. Na poczcie nie chciano przyjąć dolarów USA i nie udało nam się wysłać z tego kraju żadnej kartki. Wróciliśmy do domu około 23.

(Flaga Argentyny)  Kolejny dzień (sobota, 22 marca) rozpoczęliśmy od wyjazdu do centrum. Pożegnaliśmy się z jego atmosferą. Po powrocie pomagaliśmy przy pracach domowych, a wieczorem zaprosiliśmy nasze gospodynie na placki ziemniaczane. Objadaliśmy się nimi bardzo, choć bez fachowości Henia byłby spory blamaż, gdyż początkowo placki się przypalały.

Plik .jpgOgólny widok parlamentu w Buenos Aires (dparl_ar.jpg - 52 kb).

 W południe (niedziela, 23 marca) zjedliśmy ostatni (w Argentynie) obiad. Pożegnaliśmy się z paniami zapraszając je do nas do Polski. Około 14 poszliśmy na autobus, który jednakże nie przyjechał i ostatecznie taksówką dostaliśmy się na lotnisko i wylecieliśmy do Londynu. Zrobiliśmy zdjęcia Buenos Aires z samolotu. Później lecieliśmy nad wybrzeżem Atlantyku. Niestety. Strasznie trzęsło i mieliśmy trudności ze spaniem.

(Flaga Zjednoczonego Królestwa)  Rano (poniedziałek, 24 marca) wylądowaliśmy na lotnisku Gatwick, przejechaliśmy autobusem (bez bagaży) na lotnisko Heathrow, gdzie musieliśmy czekać kilka godzin na dalsze połączenie. Podziwialiśmy wspaniałe akwarium z rybami i odsypialiśmy zarwaną noc. Około 17 wystartowaliśmy do Warszawy. W Warszawie byliśmy o 20 , lecz pociąg mieliśmy dopiero o 23.40.

Plik .jpgHeniek i Jurek odpoczywają na lotnisku Heathrow (dpowrot.jpg - 58 kb).

(Flaga Polski)  W domu byliśmy (wtorek, 25 marca) około 5 rano. Szybka kąpiel i (!!!) do pracy.

   Podziękowania:

Bardzo wiele osób nam pomagało w wyprawie.

Od wielu osób dostaliśmy użyteczne porady.

Sprzęt też nie był tylko nasz.

Pomoc finansowa też nie była bez znaczenia.

Ciepłe przyjęcie w domu pań: Luiginy Gębarskiej w Mendozie, oraz Czajkowskich w Buenos Aires bardzo nas wzruszyło i powoduje, że ze wzruszeniem myślimy o Argentynie.

   Odwiedzone kraje:

KrajWWWWWW
Flaga
Argentyna Yahoo CIA
(Flaga Argentyny)
Brazylia Yahoo CIA
(Flaga Brazylii)
Chile Yahoo CIA
(Flaga Chile)
Paragwaj Yahoo CIA
(Flaga paragwaju)
Urugwaj Yahoo CIA
(Flaga Urugwaju)

   Koszt (na osobę):

 Bilet - 900 USD

 Gotówka - po około 900 USD.

 (Nie uwzględniono sprzętu i żywności z Polski).

   Literatura:
  1. Wiktor Ostrowski. Wyżej niż Kondory. Sport i Turystyka. Warszawa, 1955.
  2. Wayne Bernhardson. Chile & Easter Island a travel survival kit. Lonely Planet Publication. 3rd Edition. June 1993.
  3. Wayne Bernhardson. Argentina, Uruguay, & Paraguay a Lonely Planet travel survival kit. Lonely Planet Publication. 2nd Edition. April 1996.
  4. Strona WWW parku Aconcagua http://www.aconcagua.com.ar/.
  5. Strona WWW Lonely Planet http://www.lonelyplanet.com/.
   Plany (Joasia i Jurek):
  1. Denali 1998-05-10..06-20 (Alaska).
   FAQ. Często zadawane pytania.
  1. Czy był jakiś szczególny powód, dla którego zdecydowaliście się na szturm od strony Plaza Argentina, a nie od Plaza de Mulas?
  2. Nic nie wspominasz o używaniu sprzętu typu raki, lina itp. W jakimś informatorze wyczytałam, że na drodze normalnej czekan też jest opcjonalny. Jakoś kłóci się to moimi wyobrażeniami o porządnej asekuracji?
  3. Jak biegła znajomość Hiszpańskiego jest wymagana przy tego typu imprezie?
  4. Mapy - skąd je braliście? Z tego co mi wiadomo najdokładniejsze jakie wydali Argentyńczycy to 1:50000. Czy mieliście jakieś bardziej szczegółowe?
  5. Czy poza wymienioną w Twoim opisie literaturą i www korzystałeś z jakichś bardziej szczegółowych opisów tras?
  6. Kontakty do Polaków w Mendozie - czy są to prywatni znajomi, czy też każdy rodak może ich odwiedzić?
  7. Na pewno robiłeś szeroki wywiad w kierunku tanich biletów lotniczych. Czy możesz podzielić się doświadczeniami? Mnie jak na razie nie udało się zejść poniżej 1000USD.?
  8. Czy komunikacja Santiago-Mendoza to coś oczywistego i są tam jakieś standardowe środki lokomocji (jak często i za ile?). Do Mendozy są też połączenia lotnicze z Santiago. Czy braliście pod uwagę ten rodzaj połączenia?
  9. Jak wygląda sprawa ratownictwa górskiego? Wiem już, że godzina pracy helikoptera to ok. 4000$. Czy sprawdzałeś opcję z ubezpieczeniem się na miejscu?
  10. W Internecie znalazłam sporo adresów do 'dostawców' mułów. Czy próbowałeś rezerwować muła przed wyjazdem do Argentyny? Jakie były ceny w czasie, gdy tam byłeś? Ładowność takiego muła?
  11. Chciałbym nie korzystać z mulnikow, bo chciałbym trochę potrenować noszenie worów. Czy przejście z worami do placa Argentina przedstawia jakieś trudności (oprocz dużego zmęczenia)?
  12. Puenta de Vacas(2100) - Schron Lenias(2500) - Kamienny Dom(3100) - Plaza Argentina (4100). Ile orientacyjnie kilometrów jest między tymi miejscami? Jakie są czasy przejścia oraz czy są na tych odcinkach problemy z wodą pitną?
  13. Słyszałem, że można załatwić zezwolenie na wspinaczkę (permit) w Puente del Inca?
  14. Jaki namiot? Czy VouDe (nie pamiętam, czy tak się to pisze) Space II to zniesie?
  15. Wiem, że o termometr w takich warunkach trudno, ale czy możesz określić do ilu stopni spadała temperatura powietrza?
  16. A tak w ogóle to czy mieliście tylko jeden namiot?
  17. Gdzie zostawialiście depozyty przenoszone z bazy do bazy? Czy były jakoś szczególnie zaznaczone, że to Wasze?
  18. Kuchenka? Używałeś czegoś na benzynę o ile pamiętam. Czy to się sprawdziło? Ja wolałabym jakieś butle z gazem, ale nie wiem, czy znajdę coś co działa na tych wysokościach. Używane przeze mnie epigazy nie sprawdzały się już powyżej 4,5 km.
  19. Czy idąc do Plaza Argentina natrafialiście na strumienie/rzeki trudne do przejścia? Szybki nurt w szerokim i głębokim strumieniu to jak do tej pory jedyny argument, który przekonałby mnie do zainwestowania w kijki o regulowanej długości.
  20. Ile litrów wody dziennie piliście?

Czy był jakiś szczególny powód, dla którego zdecydowaliście się na szturm od strony Plaza Argentina, a nie od Plaza de Mulas?

 Do tej trasy przekonała nas Ania Czerwińska z Warszawy. Też twierdzimy, że jest to ZDECYDOWANIE lepsze rozwiązanie. Wydaje nam się, że powody podalismy w opisie. Najważniejszy: Nie ma problemów z wodą do wysokości 5,7000 m. Idąc od strony Plaza de Mulas już w pierwszy obóz (4,200) jest bez wody. Inny jest charakter stoku. Dwa inne powody. Lepsze usytuowanie obozów (bezpieczeństwo i wygoda), oraz to, że od strony standardowej dochodzi na szczyt około 30..40% chętnych, a od strony Plaza Argentina 70..80% .

Nic nie wspominasz o używaniu sprzętu typu raki, lina itp. W jakimśinformatorze wyczytałam, że na drodze normalnej czekan też jest opcjonalny. Jakoś kłóci się to moimi wyobrażeniami o porządnej asekuracji.

 Od razu założyliśmy, że jeśli będą złe warunki, to nie wejdziemy. A poważnie. Sądzę, że przy założeniu, że idzie się Fałszywą Drogą Polską, absolutnie nie ma potrzeby stosowania liny. W warunkach, w których myśmy byli, nie można było stosować raków. Przechodziliśmy przez żywy lód na odcinku około 400 m. Ale ścieżka była zupełnie pozioma (ale uwaga: trawers) i bardzo dobrze oznaczona (tyczki). Jeśli ma się kijki narciarskie, to czekan na tym odcinku był też absolutnie niepotrzebny. Sądzę, że nawet przy opadzie śniegu (ale dobrej widoczności) nasz zestaw sprzętu był optymalny. Sam do siebie mogę przedstawiać wątpliwość, czy świadoma rezygnacja z butów plastikowych (mieliśmy goratexowe) byłaby prawidłowa przy kopnym śniegu. Ale lina, czekan i raki? Nie mam, żadnych wątpliwości. NIE BIORĘ.

Jak biegła znajomość Hiszpańskiego jest wymagana przy tego typu imprezie?

 W ogóle. Na górze dobrze jest znać podstawowe słowa (pozdrowienia) po Hiszpańsku, ale jest to element ogólnej kultury. Mówię o zdobywaniu szczytu. Większość wspinaczy to ... Amerykanie. Natomiast przy dłuższym pobycie w mieście? Uważam, że przesadne są informacje, że w Ameryce Południowej mówią tylko po Hiszpańsku i nie znają Angielskiego (nie chcą nim mówić). NIGDY nie mieliśmy sytuacji, aby nikt w okolicy nie mówił po Angielsku.

Mapy - skąd je braliście? Z tego co mi wiadomo najdokładniejsze jakie wydali Argentyńczycy to 1:50000. Czy mieliście jakieś bardziej szczegółowe?

 Mapę mieliśmy jedną. Dostalismy ją (zrobiłem ksero) od Ani Czerwińskiej. Mapa jest ZUPEŁNIE niepotrzebna. Idzie się cały czas wydeptanymi ścieżkami, lub na azymut. Na lodowcach nigdy nie było i nie będzie stałych miejsc, według których można posługiwać się mapą. Jeśli nie ma widoczności to mapa też Ci niepotrzebna. Mapa zamieszczona w opisie jest ABSOLUTNIE wystarczająca na cały region Aconcagua!!!

Czy poza wymienioną w Twoim opisie literaturą i www korzystałeś z jakichś bardziej szczegółowych opisów tras?

 Z opisów nie. Najważniejszy był internet. Miałem również kilku rozmówców. Zwykle to było tak: "Od mułów szedłem na wprost do góry do Gniazda Kondorów, a dalej na wprost do Berlina". Nie ma tam jako takich tras. Jeśli się idzie ze sprzętem, to lodowiec Polaków można pokonać bardziej prawą stroną (na wprost) lub bardziej lewą. Ale nie są to trasy. Szczelin choć ich jawnie nie widać, to jednak one są. Zwykle bardzo duże, tak że ścieżka, która je obchodzi czasami trochę pętli (nie ma niebezpieczeństwa !). Szczegółami mogą być co najwyżej orientacyjne czasy przejścia między obozami. Te znalazłem również w internecie.

Kontakty do Polaków w Mendozie - czy są to prywatni znajomi, czy też każdy rodak może ich odwiedzić?

 Jeśli zadeklarujesz się na wyjazd, to wyślę Ci bardzo szczegółowe adresy i telefony. Oba adresy są do wykorzystania na zasadach. 1. Należy się zapowiedzieć, 2. W zasadzie należy mieć własną żywność (w obu przypadkach posiłki mieliśmy wspólne – dzieliliśmy się z gospodarzami). 3. Masz do dyspozycji wszystkie urządzenia w domu. 4. W zasadzie nie należy przebywać "cięgiem" dłużej niż 3..4 dni. 5. Grupa nie powinna liczyć więcej niż 5..7 osób. Tak naprawdę to są bardzo mili ludzie, którzy chętnie goszczą Polaków. Nie należy jednak wykorzystywać tego za bardzo. A widzieli już cały wachlarz polskich turystów.

Na pewno robiłeś szeroki wywiad w kierunku tanich biletów lotniczych. Czy możesz podzielić się doświadczeniami? Mnie jak na razie nie udało się zejść poniżej 1000USD.

 British Airways jest (był) najtańszy.

Czy komunikacja Santiago-Mendoza to coś oczywistego i są tam jakieś standardowe środki lokomocji (jak często i za ile?). Do Mendozy są też połączenia lotnicze z Santiago. Czy braliście pod uwagę ten rodzaj połączenia?

 Z Santiago do Mendozy jest kilkadziesiąt (nie wiem czy 10, czy 30) linii autobusowych. Jedziesz raptem około 10 godzin. Praktycznie można (co ja mówię, NALEŻY) sobie wybrać najwłaściwszy. Najtańszy, o określonej godzinie. Świta mi numer okienka (12), który ostatecznie wybraliśmy, zbijając cenę z 8,000 do 7,000 peso od osoby (jeśli dobrze pamiętam). O połączeniu lotniczym z Santiago do Mendozy nic nie wiem. Natomiast jeśli się leci z Europy do Argentyny liniami Argentyńskimi, to można (KONIECZNIE w Europie) załatwić dużo tańsze bilety na przeloty wewnątrz Argentyny. Musi to być zawsze z tego samego miasta – w praktyce z Buenos Aires. Jak to załatwić dokładnie – nie wiem. Będąc w Argentynie dowiedziałem się o tej możliwości, ale dalej jej nie drążyłem.

Jak wygląda sprawa ratownictwa górskiego? Wiem już, że godzina pracy helikoptera to ok. 4000$. Czy sprawdzałeś opcję z ubezpieczeniem się na miejscu?

 Zapomnij o ratownictwie na wysokości powyżej 5,000. m. Musisz mieć ubezpieczenie, bo inaczej nie dadzą Ci permitu. Nie analizowałem możliwości ubezpieczania się na miejscu, ale jestem przekonany, że to zła ścieżka. Myśmy się ubezpieczyli w Warcie. Z dopłatą za akcję górską (+ 300% !!!).

W Internecie znalazłam sporo adresów do 'dostawców' mułów. Czy próbowaliście rezerwować muła przed wyjazdem do Argentyny? Jakie były ceny w czasie, gdy tam byliście? Ładowność takiego muła?

 Gdy myśmy to analizowali nie było jeszcze tych dostawców w internecie (nie zwróciliśmy na nich uwagi). Sądzimy, że tak będzie lepiej. Zacznę od ładowności. 2 razy po 30 kg na jednego muła. Najniższa cena za wykorzystanie muła (w jedną stronę) to 40 USD. Taką cenę płaci wojsko, jeśli wykorzystuje muły. Będzie dobrze jeśli zejdziesz poniżej 100 USD. (Myśmy tyle zapłacili.) Za muła z Placu Mułów do Inki żądano 130 USD. Uważam, że należy wysłać do wszystkich dostawców prośbę o ofertę. Podać bardzo dokładny termin, liczbę osób, sposób przemieszczania (czy będziecie szli równolegle z mulnikiem przez 3 dni do P. Argentina, czy też on zawiezie wam tam bagaże), oraz liczbę mułów. Należałoby koniecznie zaznaczyć, że jest to tylko zapytanie i że takie listy są wysłane do innych dostawców i zależy Wam na cenie. Wydaje mi się, że dla grupy 6 osób 3 muły to bardzo rozsądne rozwiązanie. Mulnik bierze bagaże i czeka na Was w kolejnych miejscach etapowych. Niesiesz w plecaku wówczas tylko rzeczy na 1 dzień. A z bagażu, który wiózł mulnik wyciagasz sobie namioty i prowiant już na miejscu. Myśmy działali na innej zasadzie. Po oddaniu bagażu zobaczyliśmy go dopiero w obozie bazowym.

Chciałbym nie korzystać z mulnikow, bo chciałbym trochę potrenować noszenie worów. Czy przejście z worami do placa Argentina przedstawia jakieś trudności (oprocz dużego zmęczenia)?

 Zastanów się czy to uniesiesz? Droga dojściowa jest banalna. Tylko raz przekraczasz "ostrą" rzekę (Schron Lenias). Rozważaliśmy nad wariant chodzenia wachadłem: wnieść część bagażu, a później wrócić po resztę (tak jak to robiliśmy w czasie akcji górskiej). Według mnie można w ciągu jednego dnia obrócić 2 razy na dwóch pierwszych odcinkach. Trzeci fragment jest bardziej wredny (odległość, pofałdowanie terenu, piargi, wysokość). Można jednak zrobić to na drugi dzień. Dodatkową zaletą tego rozwiązania (wachadła) jest zliczenie większej liczby podchodzeń co może mieć znaczenie w dalszej akcji.

Puenta de Vacas(2100) - Schron Lenias(2500) - Kamienny Dom(3100) - Plaza Argentina (4100). Ile orientacyjnie kilometrów jest między tymi miejscami? Jakie są czasy przejścia oraz czy są na tych odcinkach problemy z wodą pitną?

 Oficjalna odległość (źródła nie pamiętam) wynosi 60 km. Pierwszy odcinek jest najkrótszy. Trzeci najdłuższy. Pierwszego dnia pali słońce, ale ze dwa razy spotkaliśmy "dobrą" wodę. Drugi dzień: masz wodę po obu stronach rzeki przy schronie Lenias, a później dopiero przy Kamiennym domu. W trzecim dniu nie ma problemu z wodą. Pierwszego dnia szliśmy (efektywnie) około 4 godzin. Drugiego rzędu 5. Trzeci dzień wspominam jako około 8 godzin walki z własnymi słabościami.

Słyszałem, że można załatwić zezwolenie na wspinaczkę (permit) w Puente del Inca?

 To nie tak. JEDYNYM miejscem, gdzie załatwia się permit to MENDOZA. Można ułatwić sobie sprawę wysyłając jednego człowieka z paszportami do Mendozy, który załatwia zezwolenia dla całej grupy. Można to zrobić przez Agencję. Ale (chyba) musisz wcześniej się z daną Agencją umówić. Zwykle doliczają Ci to do mułów i innych usług. Z tego co piszesz, wygląda mi na to, że finansowo najlepiej wyjdziesz na tym, jeśli sam pojedziesz do Mendozy i załatwisz sobie zezwolenie. Ale może się mylę. Na stronie Aconcagui masz kilka adresów agencji. Napisz (e-mail) do nich i zapytaj co oni sądzą o tym aby Ci załatwić zezwolenie.

Jaki namiot? Czy VouDe (nie pamiętam, czy tak się to pisze) Space II to zniesie?

 Od strony Plaza Argentina zniesie to KAŻDY namiot, który nie musi używać śledzi, szpilek ani innych elementów wymuszających przypinanie do podłoża. ZAWSZE tam można wybrać (utworzyć) miejsce osłonięte, które Cię zabezpieczy. Idąc od strony Placu Mułów bałbym się bardzo Gniazda Kondorów, gdzie nie można się osłonić. Ale też nie powinno być problemów z namiotem.

Wiem, że o termometr w takich warunkach trudno, ale czy możesz określić do ilu stopni spadała temperatura powietrza?

 Myśmy mieli wspaniałą temperaturę. Nocami spadała do około –10 stopni Celsiusza. W dzień zwykle było bardzo ciepło. Według moich doświadczeń nie jest groźny spadek samej temperatury, ale wiatr. I tu znowu zaleta wybranej przez nas trasy. W USA kupiłem sobie mały termometr z zakresem –50..+50. Ale to już było po wyprawie na Aconcaguę.

A tak w ogóle to czy mieliście tylko jeden namiot?

 Do Argentyny wzięliśmy 2 namioty, ale jeden z nich (wiedząc, że trzeci kolega nie będzie się wspinał) zostawiliśmy w Mendozie.

Gdzie zostawialiście depozyty przenoszone z bazy do bazy? Czy były jakoś szczególnie zaznaczone, że to Wasze?

 Pod kamieniami w kolejnych obozach. Dziś wydaje mi się, że postępowaliśmy lekkomyślnie. Nasze depozyty po prostu zostawialiśmy w workach (takich jak w Polsce rozwozi się kartofle, ale z możliwością ich zapięcia przy pomocy kłódki). Zwykle w każdym obozie (od 1 do 3 obozu) było po 3..10 depozytów. Nie było z tym żadnego problemu. Szło się pod inny kamol (olbrzymi), kładło swój bagaż i obciążało dodatkowo małymi kamieniami (przed wronami). Co by było, gdyby spadł śnieg. Aż się boję. Tłumaczyć nas może to, że w żadnym opisie nie omawiano tego problemu. Naszych depozytów nie zostawialiśmy nigdy dłużej niż na 1 dzień. Sądzę, że przy opadzie poniżej 1 metra zawsze byśmy je znaleźli. Na lodowcu jest jednak bardzo dużo kamieni.

Kuchenka? Używałeś czegoś na benzynę o ile pamiętam. Czy to się sprawdziło? Ja wolałabym jakieś butle z gazem, ale nie wiem, czy znajdę coś co działa na tych wysokościach. Używane przeze mnie epigazy nie sprawdzały się już powyżej 4,5 km.

 Tylko kuchenka na benzynę !!! Czystą benzynę najlepiej kupić w ... Chile. Sprzedają w sklepach typu nasz drogeria o nazwie ferrateria. Butelki są po 1 litrze. Nie jest to tak dobre jak oryginalna benzyna Colemanowska, ale się sprawdziło. Mieliśmy dwie maszynki. Jedna może też wystarczyć. Używaliśmy jednej a druga (trochę przypadkowo) była na zapas. Używaliśmy maszynki, dla rozpalenia której należało ją najpierw było oblać benzyną i podpalić. Później zapalaliśmy sam płomień i maszynkę nieśliśmy pod tropik. Gotowaliśmy w absydzie (począwszy od obozu 1). Nie mieliśmy żadnych trudności. Na żadnej wysokości. Co prawda, czym wyżej tym dłużej należało gotować. Z gazem masz problemy: puste kartusze musisz znosić; nikt Ci nie użyczy gazu gdy Ci zabraknie.

Czy idąc do Plaza Argentina natrafialiście na strumienie/rzeki trudne do przejścia? Szybki nurt w szerokim i głębokim strumieniu to jak do tej pory jedyny argument, który przekonałby mnie do zainwestowania w kijki o regulowanej długości.

 Tak. Jest jedno takie miejsce, gdzie jest bardzo wrednie. Jest to na początku drugiego dnia. Głębokość wody (z rana) sięga do 1 metra. Woda jest bardzo rwąca. W sumie tak głęboka jest przez około 2 metry szerokości. Cała szerokość rzeki w tym miejscu wynosi około 15 metrów. Jeśli byście jechali z mulnikiem, to Was w tym miejscu przeprawi na mule. Są również 2 inne mokre miejsca. Trzeciego dnia, gdy z Doliny Vacas przechodzi się do doliny Rochinios. Można tu jednak przejść suchą nagą, ale należy dość długo szukać miejsc, które należy przeskoczyć. Myśmy po prostu zdjęli buty (ubrali sandały) i przeszli (prawie) po najmniejszej linii oporu. Również bardzo dużo wody jest pomiędzy Placem Mułów i Indepedencją. Właściwie to cały dzień idzie się wzdłuż rzeki. I jest to po prostu męczące. Kijki o regulowanej długości? Dla rzeki? Jedyne co musisz zrobić to z kijków zdjąć kółka ochronne z dołu (aby prąd rzeki Ci ich nie porywał). Regulowane kijki są bardzo pomocne w czasie wspinaczki. Szczególnie w kopnym śniegu. W rzece potrzeba jak najdłuższych!

Ile litrów wody dziennie piliście?

 Dużo. Około 3..4 litry. Gotowaliśmy i rano i wieczorem. Mieliśmy 2 termosy. Staraliśmy się również zachować w maksymalnej higienie nasze ciała. Tu również szło nam trochę wody. Z wodą nie mieliśmy problemów i nie ograniczaliśmy się z nią absolutnie.

   Uwagi:

 Uwagi dotyczące tej strony proszę przesłać na e-mail : .