ŻYCIORYS | SEZON 1997 | WSPOMNIENIA | GALERIA ZDJĘĆ | WYWIAD | WRC

Krzysztof Hołowczyc życiorys i Jego własne wspomnienia

Niewatpliwie Krzysztof zrobił najszybsza i najbardziej spektakularną karierę w dziejach sportu samochodowego w Polsce. Krzysztof, po wielu latach "tułaczki" po rożnych lepszych i gorszych, a  Krzystof Hołowczyc i Maciej Wisławski ( pilot )najczęściej gorszych samochodach, dopiero w roku 1996 wsiadł do prawdziwej rajdówki, chociaż nie nowej, takiej jakiej dwa lata wcześniej używano w MS. Wielki początek to start ( w dniu 33 urodzin ) na Rajdzie Polskim, zakończonym, w bardzo silnej europejskiej obsadzie, drugim miejscem, a wiec najlepszym od czasów  Zasady i Jaroszewicza, ale zakończony również największymi w karierze Krzysztofa przygodami poza sportowymi, bo tuz przed startem zespół Toyota - Castrol - Stomil rozpadł się i Holek został "na lodzie", bez serwisu, kół i części zamiennych. I tylko pomocne dłonie, wyciągnięte przez STOMIL, MOBIL i Andrzeja Kalitowicza - menadżera Krzysztofa, pozwoliły osiągnąć sensacyjny wynik. Wynik tak nieprawdopodobny, że aby go zrozumieć, trzeba cofnąć się  o wiele lat.
Krzysztof urodził się 4 czerwca 1962 roku w Olsztynie. Od przedszkolnych lat wszelkie jego pasje i emocje skupiały się wyłącznie na rzeczach, które miały kółka. On sam mówi: " Sprawca wszystkiego był ojciec, miłośnik koni i kresów, ale równocześnie inżynier i mechanik i przez wiele lat dyrektor olsztyńskiego TOS-u ( tak wtedy nazywał się Polmozbyt ). To właśnie stanowisko ojca pozwalało mi chodzić z nim do pracy i godzinami podglądać całe i porozkręcane samochody. Dzięki tej pracy, jako jedni z pierwszych mieliśmy samochód, bo przecież auta były na talony, a ojcu taki talon przysługiwał. Wtedy były to Wartburgi i duże Fiaty, ale dla mnie i moich rówieśników były to najwspanialsze samochody świata. Wypadało wiedzieć o nich wszystko.
Zawsze byłem największy w klasie ( dzisiaj jestem dwu metrowcem ), wiec już w połowie podstawówki, gdy tylko dosięgałem do pedałów, ojciec nauczył mnie jeździć i każdy weekendowy wyjazd na zielona trawkę był dla mnie okazja do przejechania kilku kilometrów na jakimś odludziu. A także jako najmłodszy na osiedlu wprowadzałem samochód do garażu. Najczęściej szczęśliwie i bez uszkodzeń. Jeszcze w podstawówce ojciec, widząc moje samochodowe zapędy i chcąc uchronić przed zupełna dewastacją rodzinny samochód, pomógł zorganizować przy TOS-ie sekcje gokartowa, w której mieliśmy z kolegami aż piec zupełnie niezłych gokartów z silnikami 125 cm3. Szybko byłem w tych gokartach najlepszy w całej okolicy i nawet w pierwszych mistrzostwach Polski w kategorii młodzieżowej w Bydgoszczy zająłem czwarte miejsce. Niestety, okazało się, że w swojej kategorii wiekowej byłem największy i najcięższy, co w tych malutkich pojazdach ma ogromne znaczenie, i lżejsi uciekali mi już na pierwszej prostej, ale byłem "królem deszczu" - w trudnych warunkach nikt nie jeździł po zakrętach szybciej ode mnie.
Wspominam te lata z sentymentem, bo była to też dla mnie najlepsza szkoła wiedzy technicznej. Wózki psuły się nagminnie, więc ojciec udostępnił garaż i narzędzia, i wszystko trzeba było zrobić samemu. Cale noce spędzone ze zwykłym pilnikiem w ręce nauczyły mnie, że "nic na skróty", ze tylko porządnie wykonana robota daje efekt - i była lekcją pokory wobec opornego żelastwa.
Gorzej było z normalnymi lekcjami. Coraz lepsze wyniki w gokartach łączyły się z coraz gorszymi wynikami w nauce. Do dziś dziękuje ojcu, że przy szkolnych kłopotach nie zabrał nam tych gokartów i nie wygonił z garażu, ale znajdował czas na długie wieczorne spacery tylko ze mną i przyjacielskie rozmowy, tłumacząc, ze nie sztuka z czegoś zrezygnować, ale obronić się w obu dziedzinach - w sporcie i w nauce. Wiele czasu spędziłem też z ojcem dłubiąc przy samochodzie, zwłaszcza że po moich weekendowych jazdach po bezdrożach samochód często wymagał "pewnej pomocy", a mimo tego ojciec nie zabraniał mi dalszych jazd. Te wspólne godziny w garażu nauczyły mnie też, tak mi teraz przydatnej w rajdach, współpracy z partnerem.
Ojciec, wykorzystując swoje znajomości, zapisał mnie "troszkę wczesniej" na kurs prawa jazdy i w dniu swoich szesnastych urodzin - 4 czerwca - otrzymałem z jego rak prawo jazdy ( wydobył je z Wydziału Komunikacji bez mojej wiedzy ) i na cały dzień zatankowany samochód. To był wielki dzień i dowód wielkoduszności ojca, bo w szkole sprawiałem w tym czasie wiele kłopotów i właściwie nie zasłużyłem na taka nagrodę. Niedługo potem, wygłupiając się z kolegami, rozbiłem auto i wstydzę się tego do dzisiaj.
W swoim ogólniaku - a chodziłem tam razem z mym najwierniejszym przyjacielem, a dziś menadżerem teamu Andrzejem Kalitowiczem - niewątpliwie nie byłem najlepszym uczniem, ale na pewno najbardziej znanym. Nigdy nie zawiodłem kolegów, którzy potrzebowali uniknąć klasówki. Wszystkie przypadki pułapek na nauczycieli, zniszczonych dzienników, awarii elektrycznych, urwanych kaloryferów i zalanych sufitów były mojej roboty. Aż wyleciałem ze szkoły. A ojciec, zamiast spućci? mi manto, spokojnie prosił mnie o lepsze zachowanie. Wtedy szkoła dodatkowo przegrywała z kolejna moja pasja - siatkówką.
Wbrew pozorom byłem wtedy bardzo sumienny i systematyczny, i jako jedyny z "paczki" w ogóle nie piłem i nie paliłem. Precyzyjnie dzieliłem czas między siatkówką, gokarty, samochody i ... motory, bo w międzyczasie zacząłem jeżdzić na motocyklach. O szkole nie wspominam, bo nie zaprzątała mojej uwagi. Wtedy, dzięki wspólnym zainteresowaniom motocyklowym i samochodowym zaprzyjaźniłem się z najważniejsza osoba w Olsztynie - Marianem Bublewiczem. Podziwiałem jego tryb życia, sumienną prace przy samochodach, a dzieś, gdy po raz pierwszy przewiózł mnie swoja rajdowką, chyba przesądził o moich dalszych losach".
Potem, po "wymeczonej" maturze, Krzysztof - mimo próśb ojca - nie spróbował studiów, ale szybko się usamodzielnił. Imał się rożnych zajęć - zawsze związanych z motoryzacja. Handlował autami i częściami, naprawiał samochody, jeżdził taksówka. Był pracoholikiem, bo marzenia o rajdach wymagały pieniędzy. Wreszcie w 1984 r. zdobył licencje i ruszył na swój pierwszy prawdziwy rajd.
"Był to - mówi Krzysztof - oczywiście Kormoran w Olsztynie. I Fiat 125p. Nie pierwszej młodości, ale dowiózł mnie do mety. I to na czwartym miejscu w klasie i czternastym w generalce. Wtedy zaczęło się na dobre. Wszystkie siły i pieniądze poświęciłem rajdom".
Krzysztof, gdy opowiada o tamtych czasach, wyraźnie się wzrusza. "To były wariackie, ale wspaniałe lata. A wyniki, delikatnie mówiąc, rożne. Polskie Fiaty i polska bieda powodowały, że auto nie zawsze było na mecie. Ale nie oszczędzałem ani siebie, ani sprzętu. Wiec auto rozpadało się w oczach, a wydatki zniechęcały. Przychodziły chwile zwątpienia. W pewnym momencie nawet zrezygnowałem. Szansę widziałem w siatkówce, byłem świetnie wysportowany. Ktoś to zauważył i pojawiła się zaskakująca propozycja: Chcesz być kaskaderem w... Hollywood. Zdecydowałem, że spróbuje. Już po spakowaniu walizek zadzwonił telefon z jedynego wtedy profesjonalnego teamu rajdowego - FSO SPORT. "A może chcesz być u nas kierowcą fabryczny?" Zapomniałem o Hollywood i wróciłem do rajdów. Porzuciłem tez siatkówkę, zresztą przez własna głupotę, bo klęczałem na śniegu naprawiając motocykl nabawiłem się kontuzji kolana. Zamiast leżeć w łóżku, sam sobie zrobiłem punkcje i pojechałem na rajd. Dziś widzę jakie to było nieodpowiedzialne. W teamie fabrycznym zobaczyłem, że kierowca to tylko mały trybik w pracy całego zespołu, że wielu ludzi pracuje na sukces... lub porażkę. Niestety, przygoda z Polonezem nie  Krzysztof w Swoim żywiole trwała długo, zespół przestał istnieć i trzeba było wrócić do sprzętu prywatnego i domowej dłubaniny. W międzyczasie ożeniłem się z Danusią, właściwie jedyna moja dziewczyna i jeszcze szkolna miłością. A przy tym absolwentka liceum samochodowego i bardzo dobrym kierowca. Dobrze prowadzi i samochód i motocykl ".
Krzysztof z wielkim uczuciem i  emocjami opowiada o żonie. "To dzięki Danusi zaszedłem tak daleko. Nasze małżeństwo to jedno wielkie pasmo wyrzeczeń, bo samochody zawsze były ważniejsze niż dom. A Danusia nie skarży się nigdy.
Dopiero w roku 1996, gdy profesjonalny zespół STOMIL - MOBIL pokrywa większość kosztów startów, możemy myśleć o domowych sprawach".
Krzysztof, jak na mistrza Europy w tak elitarnym sporcie, żyje w nieprawdopodobnie skromnych warunkach mieszkaniowych. Malutkie mieszkanko w blokach, dwie córki - Karolina i Alicja - i ciasnota jak... w rajdowym samochodzie. "Mam rozpoczętą budowę. Dom ciągle "się kończy". Tzn. drugi dom. Bo pierwszy był prawie gotowy, ale kiedyś w środku sezonu zabrakło pieniędzy na rajdy. Wiec sprzedałem dom. To chyba oczywiste. Ale ten drugi już będzie na zawsze. Tamten był nieładny. A ten jest taki, jak sobie wymarzyżem. Bo dom i rodzina to bardzo ważne rzeczy. A przez 5 miesięcy w roku nie ma mnie w domu.
W sezonie 1996 r. na rajdzie Deutschland spłonęła Hołka Toyota, i ten sezon trzeba było uznać za Subaru Hołka po wypadku na rajdzie RAC zakończony. Uparty Krzysiek nie poddał się i w sezonie 1997 r. wywalczył tytuł mistrza Europy. Teraz przed Hołkiem kolejny krok do zrobienia tytułu mistrza ŚWIATA